fbpx
Nie jesteśmy samotnymi wyspami
19 listopada 2024

Gdzie kobietom żyje się lepiej – w Polsce czy w Czechach? To trudne pytanie. Bo niby Czeszki – w przeciwieństwie do Polek – mogą przerywać ciąże, ale kosztuje to około 200 euro, więc nie każda może sobie na to pozwolić. Z kolei w Polsce – w przeciwieństwie do Czech – mamy świetne prawo, jeżeli chodzi o opiekę okołoporodową, jednak rzeczywistość w szpitalach nie zawsze spełnia standardy. W Czechach działa Komitet ds. Karmienia Piersią przy Ministerstwie Zdrowia, Polki bezskutecznie walczą o podobny od lat. Z kolei Polska ratyfikowała Konwencję Stambulską o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet, a czeski senat na początku roku odrzucił projekt uchwały. Można by długo wymieniać różnice, ale czy nie lepiej skupić się na podobieństwach? 

Grupa polskich aktywistek z Fundacji Czułość, Matecznik, Feminoteka, Rodzić po Ludzku i Mlekiem Mamy oraz Stowarzyszenia Mały Ssak, a także położna, dwie neonatolożki oraz urzędniczka z biura Rzecznika Praw Pacjenta, przyjechały do Czech na wizytę studyjną, żeby przyjrzeć się sytuacji Czeszek i sprawdzić, jak możemy wspierać się nawzajem.  W kwietniu odbyły podobną wizytę w Norwegii. 

Polki w Czechach pomagają Polkom 

Na różowej ulotce jest napis: „Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, do przerwania ciąży wystarczy jedna Ciocia”. Na szczęście Ciocie są trzy. Basia w Berlinie działa od dziesięciu lat, Wienia w Wiedniu od września 2020 roku. Ciocia Czesia jest najmłodsza – zabrała się do pracy tuż po wyroku trybunału, który zakazał w Polsce aborcji nawet w przypadku uszkodzenia lub wad płodu.  

Marta i Rafał z kolektywu Ciocia Czesia wręczają uczestniczkom wizyty studyjnej różowe ulotki. Zachęcają, żeby zawieźć je do Polski i zostawić w przychodni, aptece, kawiarni. Może akurat znajdzie je jakaś kobieta w potrzebie? A potem opowiadają o początkach swojej działalności. 

23 października 2020 roku trzynaście Polek mieszkających w Czechach spotkało się online. Poczuły, że muszą coś zrobić, żeby wesprzeć kobiety w aborcjach. Odezwały się do innych Cioć, żeby dowiedzieć się, jak działać szybko i skutecznie. Jedna osoba zajęła się budowaniem struktury, inna promocją, kolejna – networkingiem. Na fali entuzjazmu sporo ludzi zaoferowało pomoc, przy tłumaczeniach czy finansową. Napisał nawet pilot, że może transportować kobiety do szpitali helikopterem.  

Pierwszy problem, na który natrafiła Ciocia, dotyczył współpracy ze szpitalami. Prawo jest niejasne. Aborcja w Czechach została zalegalizowana w latach 50., jak we wszystkich krajach bloku wschodniego. O przerwaniu ciąży decydowała wtedy komisja. Zmieniono to w 1986 roku. Ustalono, że aborcja do 12 tygodnia jest legalna bez podania powodu, do 24 tygodnia, jeżeli występują wady płodu, a przez cały czas trwania ciąży, jeśli jest zagrożone życie kobiety. Jednak zapisano też, że dostęp do aborcji na terenie kraju mają wyłącznie obywatelki Czechosłowacji, chyba że obowiązuje jeszcze inne prawo. I mimo, że Czechosłowacji już nie ma, zapis jest ciągle ważny, a szpitale różnie go interpretują. Tym bardziej, że Izba Lekarzy twierdzi, że Polki nie mogą robić aborcji w Czechach. A Ministerstwo Zdrowia, że nadrzędne jest prawo unijne i aborcja – jak każdy inny zabieg medyczny – powinna być dostępna dla wszystkich obywateli Unii.  

Ostatecznie jednak Cioci udało się nawiązać współpracę z dwiema klinikami w Ostrawie, jedną w Brnie i jedną w Pradze oraz dwoma szpitalami we Frydku-Mistku (aborcje po 12 tygodniu mogą odbywać się tylko w państwowych szpitalach). Zgodziły się przyjmować polskie kobiety. 

Jak to działa? Kobieta w potrzebie może napisać do Cioci Czesi maila. Osoba, która akurat ma dyżur, pomoże. Jeżeli to konieczne, udzieli wsparcia emocjonalnego (często to pierwszy raz, kiedy kobieta rozmawia z kimś o aborcji). Jeżeli otrzyma pytanie o możliwości przerwania ciąży, zwykle doradzi aborcję farmakologiczną w domu, w Polsce. Najlepiej zamówić tabletki z Women Help Women albo Women on Web. Te organizacje nie wysyłają tabletek do Czech, tutaj są dostępne tylko w szpitalach i to maksymalnie do ósmego tygodnia ciąży. Większość aborcji w Czechach to zabiegi chirurgiczne. Więc jeżeli napisze kobieta zdecydowana na aborcję w szpitalu z prośbą o namiar na klinikę, Ciocia pomoże nawiązać kontakt. Jeżeli stwierdzone są wady płodu, dopilnuje, żeby przesłać USG z opisem i inne badania. Poinformuje, że kobieta musi też odbyć wizytę u tutejszego genetyka, żeby otrzymać oficjalne wskazanie do zabiegu.  

I jeszcze najważniejsze. Aborcja jest płatna. Dla Polek to koszt około 2000 złotych przy aborcji do 12 tygodnia, później nawet 5000. Czeszki też płacą, tylko nieco mniej. Więc jeżeli kobieta potrzebuje wsparcia finansowego, Ciocia również pomoże. Może dołożyć się do zabiegu albo zapłacić całość. W tym roku siedemnaście osób poprosiło ją o takie wsparcie – w sumie na kwotę prawie 6.5 tysiąca euro. Ludzie hojnie wspierają Ciocię, więc nie zdarzyło się jeszcze, że musiała komuś odmówić.  

Pomogła matce dwójki dzieci, w tym jednego z niepełnosprawnością, która prowadzi własny biznes i nie wyobrażała sobie opieki nad noworodkiem (chociaż w szpitalu nikt nie pytał o powody jej decyzji). Pomogła kobiecie, której ciąża była wynikiem przemocy małżeńskiej (nie żałuje aborcji, jest dumna, że w końcu zawalczyła o siebie). Pomogła kobiecie, którą zawiodła trzystopniowa antykoncepcja – tabletki, prezerwatywa, a na końcu nawet ta awaryjna (po zabiegu czuła tylko ulgę). 

Kiedy Joanna Gzyra-Iskandar, rzeczniczka ds. przeciwdziałania przemocy wobec kobiet w Feminotece i członkini kolektywu Legalna Aborcja, słucha opowieści Cioci Czesi, kilka razy zapala jej się czerwona lampka. Zwłaszcza wtedy, gdy mowa o sytuacji Czeszek. 

Uderza ją kwestia ekonomiczna – za dostęp do aborcji muszą zapłacić około 200 euro, nawet w państwowym szpitalu. A przecież aborcja jest świadczeniem podstawowym i tanim. Takie opłaty zmuszają niektóre kobiety do donoszenia ciąży albo zapożyczenia się. A może nawet szukania alternatywnych, nie zawsze bezpiecznych metod przerwania ciąży. Międzynarodowe organizacje nie wysyłają tabletek do Czech, kobiety nie mogą zrobić aborcji w domu, a to może stwarzać niebezpieczeństwo powstania podziemia aborcyjnego. Poza tym, dlaczego lekarze nie stosują się do wytycznych WHO, że aborcja farmakologiczna jest bezpieczna i stosują ją tylko do 8 tygodnia?  

Joanna przeżyła aktywistyczne przebudzenie podczas czarnych protestów w 2016 roku. To wtedy zrozumiała, że połowę społeczeństwa spotyka totalna niesprawiedliwość i postanowiła z nią walczyć. W kolektywie Legalna Aborcja zajmuje się szerzeniem sprawdzonej wiedzy o aborcji, podnoszeniem społecznej świadomości, kampaniami społecznymi i rzecznictwem. Zdarza się, że odezwie się kobieta z pytaniem o to, jakie ma opcje przerwania ciąży. A opcje są dwie – tabletki albo wyjazd za granicę. Jeżeli kobieta wybierze tą drugą, Joanna kieruje ją do sieci Aborcja bez Granic, której częścią są wszystkie trzy Ciocie.  

– Jestem im wdzięczna za pomoc, ale jestem też daleka od tego, żeby idealizować inne kraje, jeżeli chodzi o dostęp do aborcji – podsumowuje Joanna. – Czeskie prawo jest lepsze niż polskie, ale także stawia kobietom bariery. 

Czeszki i Polki walczą z patriarchalnym systemem 

Posłuchamy też o opiece okołoporodowej. W siedzibie organizacji Aperio, która wspiera rodziców, czekają na nas przedstawicielki organizacji zrzeszających czeskie położne. Na te spotkania szczególnie cieszy się Paulina Nowińska, polska położna i konsultantka laktacyjna. Prowadzi własną praktykę i współpracuje na kontrakcie ze szpitalem. Przyjechała do Czech na zaproszenie Fundacji Czułość, z którą niebawem rozpocznie współpracę. Kiedy czeskie położne opowiadają o swojej sytuacji, w głowie wyświetla jej się film poskładany ze wszystkich trudnych chwil, które przeżyła w pracy.  

Na przykład, kiedy Lenka Laubrova z organizacji Apodac, która walczy o to, by Czeszki mogły rodzić poza szpitalami, opowiada, jak położnym utrudnia się przyjmowanie porodów w domach. Do niedawna mogły nawet zostać ukarane za to wysokim mandatem. A jednak znajdują się takie, które mają odwagę być poza systemem. Ryzykują i przyjmują porody, a potem mówią lekarzom, że wszystko stało się tak szybko, nie było czasu na podróż do szpitala. Albo że gdy pojawiły się w domu, dziecko już się urodziło.  

Paulina myśli wtedy, że niby w Polsce jest lepiej. Mamy świetne prawo – kobieta może wybrać, czy chce rodzić w szpitalu, czy poza nim. Chociaż porody domowe nie są finansowane prze NFZ, kobieta musi zapłacić za obecność położnej, która ma własną praktykę i ubezpieczenie OC. Więc prawo jest dobre, ale w Polsce też niewiele położnych decyduje się przyjmować porody domowe. Być może dlatego, że potrzebny do tego sprzęt jest bardzo drogi. Ale może bardziej dlatego, że nie zawsze mają się od kogo uczyć. Na studiach wykładowcy powtarzali Paulinie, że porody domowe są niebezpieczne, a teraz zdania są podzielone. Więc u nas także położna, która chce podążać za potrzebami kobiety, musi przełamywać schematy i zdarza się, że jest przez system jest traktowana jak wróg.  Trzeba mieć dużo wewnętrznej siły, żeby się na to zdecydować. 

 Paulinę porusza również, kiedy Marie Vnouckowa ze związku położnych UNIPA opowiada o tym, że w Czechach położne pracują w szpitalach pod ścisłym nadzorem lekarzy, nie mogą same przepisywać leków i zlecać badań. Po trzech dniach rodząca wraca do domu i nikt już się nią nie zajmuje. Położna może ją odwiedzić tylko na wyraźne zalecenie lekarza. UNIPA domaga się więc, żeby były pełnoprawnymi dostarczycielkami opieki okołoporodowej, żeby miały silną pozycję.  

W Polsce także w tej kwestii pod względem prawnym jest nieco lepiej – położne mogą przepisywać wybrane leki i zlecać badania. Kobieta po porodzie nie jest sama, położna odwiedza ją nawet sześć razy. Paulina wie, jak to wygląda, bo zanim zaczęła pracować przy porodach, była położną środowiskową.  

– To właśnie wtedy zaczęłam myśleć, że opieka okołoporodowa to nie jest wydarzenie wyłącznie medyczne – wspomina. – Zrozumiałam, że nie przychodzę, żeby sprawdzić, jak kobieta zajmuje się dzieckiem, nie przeprowadzam egzaminu z przyrostu masy ciała, z kąpieli, z ubierania. Przychodzę, bo kobieta ma mnóstwo pytań i ufa, że znam odpowiedź. Towarzyszę jej podczas wydarzenia, które jest dla niej niesamowitym przeżyciem, często duchowym.  

Może właśnie ze względu na empatyczne podejście usłyszała od kobiet tak wiele historii porodów, niektórych przerażających. Bo przemoc na sali porodowej wciąż jest obecna. To mogą być słowa – ktoś się zwraca do kobiety bezosobowo, z wyższością, mówi: „Pani się kładzie!” tonem nieznoszącym sprzeciwu. To mogą być też czyny – przetrzymywanie kobiety w pozycji, w której nie chce być, prowadzenie badań przez pochwę, kiedy nie są konieczne, często bez pytania.  

– Ja też cierpię, kiedy ktoś robi to w mojej obecności – wyznaje Paulina. – Przemoc wobec rodzącej jest także przemocą wobec mnie.  

Zdarza się też, że czuje podczas przyjmowania porodu presję, zwłaszcza, kiedy na salę wchodzi ginekolog. Są tacy, którzy pomogą, na przykład, kiedy trzeba zastosują ucisk miednicy, ale są też tacy, którzy stają z tyłu i sapią. Ma wtedy wrażenie, jakby była na egzaminie. 

Więc może pod względem prawnym położne w Polsce są w lepszej sytuacji niż te w Czechach, ale Paulina Nowińska cały czas widzi patriarchat w położnictwie. I lekarze, i położne bywają przemocowi. U podstaw tego problemu leży edukacja. Paulinę uczono, że to ona ma wiedzieć, czego potrzebuje rodząca. Szybko zrozumiała, że to nieprawda. Przecież nie wie, jak kobieta się czuje, czy ją boli, czego się obawia. Trzeba mieć odwagę, żeby zapytać.  

Trzeci moment, który ją poruszył, nastąpił, kiedy Daniela Vorlova z organizacji Aperio, powiedziała, że sposób w jaki przychodzimy na świat ma znaczenie. Paulina pomyślała, że położne w Polsce mają podobne hasła, na przykład: „Jakość porodu jakością życia”. Jeżeli mama będzie miała satysfakcję z porodu, będzie się czuła zaopiekowana, jest większa szansa, że będzie dobrze zajmować się dzieckiem. A jeżeli właśnie przeżyła najtrudniejsze chwile swojego życia? Jeżeli wciąż dostawała informacje, że źle rodzi i źle się opiekuje? Będzie się czuła niepewnie i to przełoży się pierwsze miesiące życia dziecka. 

Paulina szybko poczuła, że chce coś zmienić w systemowym podejściu do porodów, bo przecież też jest kobietą, pacjentką i była różnie traktowana. „Jeżeli chcesz coś zmienić w świecie, zacznij od siebie” – pomyślała i zaczęła się szkolić. Czuła, że pewnych umiejętności nie zdobyła w studiach. Wzięła udział w treningu dla doradców laktacyjnych i z zakresu opieki okołoporodowej. Dziś rozumie, że brakowało jej kompetencji miękkich, nie wiedziała, jak zwracać uwagę na stan psychiczny i emocjonalny rodzącej, jak z nią rozmawiać, kiedy przeżywa coś trudnego. A na przykład problemy z karmieniem często łączą się dla kobiety z pytaniem, czy jest wystarczająco dobrą matką. Trzeba umieć się nad nim pochylić. Więc Paulina zmieniła podejście do pracy. Dzisiaj z dumą mówi, że jej największą kompetencją jest to, że umie towarzyszyć. „Czy mogę coś dla ciebie teraz zrobić?” – takie pytanie najczęściej zadaje rodzącym.  

Ale ma też małe systemowe sukcesy. W szpitalu, w którym dawniej pracowała, zawsze pytała mamę która została rozdzielona z dzieckiem z przyczyn zdrowotnych, czy planuje karmić piersią. Jeżeli planowała, Paulina zadawała pytanie, czy może pobrać mleko i zanieść je dziecku. Wymagało to od niej przejścia 48 kroków. Młodsze koleżanki zaczęły dopytywać, po co to robi. Odpowiedziała, że jeżeli odciągnie siarę do dwóch godzin po porodzie, jest mniejsze ryzyko powikłań laktacji. I kiedy odchodziła z tego szpitala, cały zespół młodych położnych pobierał już mamom siarę. Więc udało jej się zrobić krok w dobrym kierunku. Ma nadzieję robić kolejne. 

Kiedy Paulina słucha czeskich położnych, czuje solidarność. Może w Polsce jest lepsze prawo, ale kulturowo jesteśmy bardzo blisko. I w Polsce, i w Czechach, położne muszą zmagać się z patriarchalnym systemem w szpitalach. Te, które chcą, żeby porody wyglądały inaczej, które słuchają głosu rodzących kobiet, w obu krajach mają trudności. Nie jesteśmy osamotnione.  

Czeszka szkoli Polki 

Anna Furmaniuk z Fundacji Matecznik na kartce rysuje czerwonym markerem „drzewo problemu”. Drzewo to element warsztatu rzeczniczego z Janą Smiggels Kavkovą, czeską feministką i aktywistką oraz Stepanem Drahokoupilem z Open Society Prague, a problem to kwestia praw młodych matek. Nie ma ich w Polsce dużo, może tysiąc kobiet rocznie, ale przecież każda jest ważna.  

Drzewo wygląda tak: 

Problem: Młode matki nie mają praw do swoich dzieci. (Chodzi o te w wieku 16-18 lat).   

Źródło: Złe przepisy. (Niepełnoletnia kobieta, która urodzi, nie ma praw do dziecka, decydują o nim opiekunowie. Polskie prawo dopuszcza upełnoletnienie dziewczyny tylko wtedy, jeżeli ona wyjdzie za mąż, niekoniecznie za ojca dziecka). 

Negatywne konsekwencje: Brak wyboru. Zaburzona relacja matka-dziecko. Zapis uderza w podmiotowość małoletnich matek. 

Fundacja Matecznik chciałaby zmienić obowiązujące prawo tak, aby dziewczyny mogły się również upełnoletnić decyzją sądu. Wtedy te, które chcą się zająć dzieckiem i mają do tego warunki, będą miały taką możliwość. To niby drobna zmiana, dopisanie kilku słów do paragrafu w kodeksie, ale kolejny krok na warsztatach, w którym trzeba zmapować przeciwników i sojuszników w drodze do celu, sprawia już Annie i jej grupie więcej problemów. 

– Warsztaty z Janą uświadomiły mi, że zmiana prawa to nie taka prosta sprawa – mówi. – Nie do końca wiemy jeszcze, jaka dokładnie jest ścieżka legislacyjna i które osoby powinnyśmy zainteresować problemem.  

Fundacja Matecznik, która wspiera kobiety w okresie okołoporodowym, dopiero stawia pierwsze kroki w dziedzinie rzecznictwa. Powstała w 2016 roku, między innymi dlatego, że Anna Furmaniuk się wkurzyła. Po urodzeniu trójki dzieci zaczęła uczyć kobiety, jak nosić maluchy w chustach. To pomagało im nie tylko w codziennym funkcjonowaniu, ale też w budowaniu bliskości. Robiła to przez dziesięć lat i nasłuchała się porodowych historii, naoglądała wylanych łez. Bardzo wiele kobiet miało trudne doświadczenia – podczas porodu czuły się poniżone, nieważne. Personel często chce, żeby kobieta się podporządkowała, nie udziela jej informacji, co się dzieje albo komentuje jej wygląd. A kiedy rodzisz dziecko, ciało wymyka się spod kontroli i to nie jest czas na to, żeby komuś odpyskować. Więc Anna wkurzyła się i postanowiła założyć szkołę rodzenia. Może wtedy kobiety będą lepiej przygotowane na to, co je czeka? Wraz z Alicją Nowaczyk zorganizowały też warsztaty o prawach w porodzie. Okazało się, że prawo wcale nie jest nudne, a jego łamanie budzi wkurw kobiet. Zrozumiały, że to ważny temat. Zarejestrowały fundację.  

Misja fundacji Matecznik brzmi: „Kobieta. Matka. Obywatelka”. Annie i Alicji zależy, żeby Polki były silne, świadome swoich praw i nie bały się o te prawa walczyć. Prowadzą edukację okołoporodową kobiet i ich partnerów, jednak ostatnio coraz większy nacisk kładą na wsparcie psychologiczne. Zaczęło się od tego, że fundacja zapewniła kilku kobietom darmowe wsparcie psycholożki. W pandemii chętnych przybywało, oczekujące na dziecko były w strachu przed porodem w Covidzie. Odezwały się też psycholożki, które chciały być wolontariuszkami. Fundacja zaczęła szukać źródeł finansowania. Teraz codziennie zgłasza się kilka kobiet w potrzebie i każdej starają się zapewnić minimum trzy spotkania z psycholożką.  

Wśród potrzebujących wyróżniają się dwie grupy. Część kobiet boi się porodu, boi się, że nie udźwignie bólu. Ten lęk przeszkadza im w codziennym funkcjonowaniu.  

– Ciąża może pogłębiać kryzysy emocjonalne – wyjaśnia Anna Furmaniuk. –  Kobieta wie, że powinna kupić łóżeczko czy wózek, robić badania i wybrać szpital, ale jej ważnym zadaniem jest też uporządkowanie w głowie różnych tematów. Może się martwić relacjami z rodziną, kłopotami w pracy, w małżeństwie. Dobrze, żeby zajęła się tymi emocjami. 

Druga grupa, która się zgłasza po pomoc psychologiczną, to kobiety ze złym doświadczeniem porodu. Są straumatyzowane, złamane, upokorzone. To może być depresja poporodowa albo nawet PTSD, które dotyka też żołnierzy wracających z frontu.  

–  To kwestia biologii – tłumaczy Anna. – Hormony podczas porodu działają prawidłowo, jeśli się im nie przeszkadza i odpowiednio je wspiera. Przekazują informacje, które regulują różne procesy. Oksytocyna odpowiada za tworzenie więzi między matką a dzieckiem. Prolaktyna wspiera przystosowanie się matki do roli opiekuńczej. Endorfiny pomagają kobiecie zapomnieć o bólu. Jednak gdy się tym hormonom przeszkodzi, choćby zbyt wieloma interwencjami w naturalny przebieg porodu czy złym traktowaniem kobiety, hormony mogą nie zadziałać tak jak powinny.  

Kobieta ma wtedy trudności w nawiązaniu relacji z noworodkiem. I wyrzuty sumienia, bo oczekiwała, że miłość ją zaleje, a czuje się pusta. To nie znaczy, że więź się potem nie pojawi, zwłaszcza, jeżeli matka zostanie otoczona troską. Może to się wydarzyć po kilku dniach, tygodniach, a nawet miesiącach. Jednak nie zmienia to faktu, że kobiecie odebrano coś na starcie. 

Fundacja Matecznik udziela także kobietom porad z zakresu prawa pracy czy praw pacjenta. Mają spore sukcesy. Ostatnio dwie kobiety, które korzystały ze wsparcia psychologicznego i prawnego fundacji, zdecydowały się złożyć skargę do szpitali. Obie walczyły o zadośćuczynienie finansowe i obu udało się je uzyskać. To cieszy, bo pokrzywdzone kobiety często nic nie robią. A chodzi nie tylko o to, żeby zamknąć ten temat dla siebie, ale żeby zadbać o sytuację tych, które będą rodzić później. 

Teraz fundacja Matecznik planuje zacząć również działania na rzecz zmiany prawa. Niebawem organizują warsztat, na którym będą się uczyć, jak być rzeczniczkami. Być może po jego zakończeniu podejmą próbę zmiany prawa o upełnoletnieniu młodych matek. Warsztat z Janą pomógł im zrobić pierwszy krok w tym kierunku.  

Polki i Czeszki zastępują państwo 

W trzypiętrowej kamienicy w dzielnicy Brevnov na parterze mieści się poczta. Przez cały dzień wchodzi i wychodzi z niej mnóstwo ludzi. Dlatego osoby, które kierują się na pierwsze piętro giną w tłumie i nikt nie zwraca na nie uwagi. A to właśnie tutaj od stycznia 2024 roku mieści się PORT, pierwsze w kraju centrum pomocy dla kobiet z doświadczeniem przemocy seksualnej. Prowadzi je organizacja proFem. Petra Presserova z działu prawnego oprowadza nas po przestronnym lokalu. Pokazuje trzy pokoje z miękkimi fotelami. Pierwszy służy do interwencji kryzysowych. Każda kobieta w potrzebie może tu przyjść w dni powszednie w godzinach 9-18 i uzyskać pomoc. Drugi – do terapii indywidualnej. W trzecim odbywają się przesłuchania. Są w nim kamery, więc prawnicy czy inni zainteresowani mogą przebywać w oddzielnym pokoju, żeby nie stresować dodatkowo poszkodowanej. Jest tu też gabinet lekarski. Medyk może w nim przeprowadzić badania na obecność chorób przenoszonych drogą płciową, podać antykoncepcję awaryjną. Petra zaznacza, że będą się starać, aby można było tu też pobierać i zabezpieczać dowody, ale wciąż nie wiadomo, czy będą akceptowane w sądach.  

Jednak największą dumą PORTU jest niewielki pokój urządzony w drewnie i jasnej zieleni. Jest tu łóżko, pralka, niewielka kuchnia, przytulna łazienka, w szafie ubrania, a w lodówce jedzenie, Czyli wszystko, czego potrzeba do życia. To mieszkanie dla kobiety i dwójki dzieci. Osoba w kryzysie, jeżeli musi pilnie wyprowadzić się z domu, może tu mieszkać tydzień albo dwa i korzystać z porad psychologicznych czy prawnych centrum.  

ProFem ma plany, aby podobne ośrodki powstawały w całym kraju. Bo problem przemocy seksualnej wobec kobiet wciąż jest w Czechach olbrzymi – w zeszłym roku gwałt zgłosiło policji 890 osób. A to tylko czubek góry lodowej. Szacunki są takie, że problem dotyczy 14-15 tysięcy kobiet rocznie. Państwo nie oferuje im żadnej systemowej pomocy. Petra odpowiada, że skrzywdzona kobieta często musi odwiedzić nawet piętnaście miejsc i wszędzie opowiadać, co ją spotkało. A przecież najlepiej by było, gdyby mogła wszystko załatwić w jednym, jak w PORcie. Władze nie mają jednak w planie tworzenia takich miejsc. PORT jest tylko w jednej dwudziestej finansowany ze środków publicznych, resztę pieniędzy zapewniają granty i prywatni sponsorzy. 

Joanna Gzyra-Iskandar świetnie zna ten problem. Punkt pomocy po gwałcie „Femka”, który w Warszawie prowadzi Feminoteka, nie ma w ogóle państwowego finansowania. W Polsce nie ma również publicznego systemu wsparcia osób, które doświadczyły przemocy seksualnej. Obie organizacje działają więc w podobnych warunkach. Ich oferta też jest podobna. Różni się szczegółami. Adres Femki w przeciwieństwie do adresu PORTu nie jest podawany do wiadomości publicznej. Nie można tu po prostu przyjść, trzeba umówić się telefonicznie. Jednak kobiety mogą bezpłatnie uzyskać wsparcie prawne, psychologiczne i socjalne, skorzystać z grupy wsparcia, jogi po traumie albo z pomocy asystentek, które pójdą z nimi do szpitala czy na policję albo do sądu obserwować proces. 

– Staramy się, by nasza oferta była możliwie szeroka, żeby każda osoba, która się do nas zgłasza mogła wybrać to, czego potrzebuje – podkreśla Joanna.  

W schronisku Feminoteki kobiety mogą mieszkać nawet przez kilka miesięcy, tak długo jak tego potrzebują. Korzystają z niego głównie uchodźczynie, które mają mniejsze możliwości pozyskiwania lokali socjalnych czy komunalnych. Oczywiście, otrzymują wsparcie w procesie usamodzielniania. 

Przez pierwszy rok działalności z pomocy Femki skorzystało około 200 kobiet, głównie z Polski, ale też z Ukrainy. Na infolinię miesięcznie dzwoni średnio 120-140 osób. Niektóre chcą po prostu o coś zapytać: Czy to, co mnie spotkało, to była przemoc? Czy muszę zgłaszać gwałt na policję? Czasami dzwonią świadkowie, którzy widzą, że coś niepokojącego dzieje się w ich otoczeniu i zastanawiają się, co powinni zrobić. Zgłoszenia przemocy seksualnej to około jedna trzecia telefonów, kolejna jedna trzecia dotyczy przemocy poseparacyjnej, kiedy partnerzy czy mężowie po rozstaniu nadal próbują stosować przemoc – na przykład celowo wydłużając procesy. Feminoteka pomoże każdej. Podobnie jak PORT.  

– Jestem zbudowana tym, że dziewczyny z proFemu tak świetnie sobie poradziły z pozyskaniem pieniędzy, wyremontowaniem lokalu, zaplanowaniem, jak centrum ma działać – podkreśla Joanna Gzyra-Iskandar. – W pewnym sensie są w trudniejszej sytuacji, bo Czechy wciąż nie podpisały konwencji stambulskiej, która narzuca państwu obowiązek stworzenia ośrodków dla osób z doświadczeniem przemocy seksualnej. Polska wprawdzie ją podpisała, ale umiarkowanie wywiązuje się z obowiązków, ale mamy wobec rządu mocny argument wynikający z prawa międzynarodowego. 

Joannę uderzyło także, z jak podobnymi problemami muszą się zmagać obie organizacje.  

– ProFem chce edukować policję oraz sędziów z zakresu przemocy seksualnej – zapamiętała Joanna. – Szkolenia dla policji raz udaje się zorganizować, a raz nie, trudno mówić o regularnej współpracy. A sędziowie są całkowicie niedostępni. Dokładnie to samo widzimy w Polsce.  

Bo Polki i Czeszki funkcjonują w podobnej rzeczywistości, zmagają się z podobnymi problemami. Niektóre rozwiązania są lepsze w Czechach, inne w Polsce, ale możemy podpatrywać strategie i uczyć się od siebie nawzajem jak Femka od PORTU. Możemy też pomagać sobie obejść nieludzkie prawo – jak Ciocia Czesia, szkolić ze skutecznego rzecznictwa jak Jana Smiggels-Kavkova albo budować poczucie solidarności zawodowej jak polskie i czeskie położne, które zmagają się z patriarchalnym systemem w szpitalach. Wtedy – i w Polsce, i w Czechach – kobietom będzie się żyło lepiej. 

Wizyta studyjna do Czech na temat praw reprodukcyjnych i opieki okołoporodowej oraz wsparcia osób, które doświadczyły przemocy seksualnej odbyła się w ramach programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy przy wsparciu Open Society Foundation w Pradze. 

Tekst: Urszula Jabłońska

Reportaż ukazał się na portalu Onet.pl

W czym możemy Wam pomóc:

Translate »
Content | Menu | Access panel