fbpx
Deliberacje. Podobno Polacy nie potrafią rozmawiać. Ale to wcale nie znaczy, że nie mogą się tego nauczyć.
11 września 2024

 Teren sporny wygląda niepozornie. To łąki porośnięte trawą i kępami dziurawca, a gdzieniegdzie także rumianku. W pobliskich krzakach mieszka rodzina łosi. Jednak być może już niedługo stanie tu sortownia, do której będą ciągnąć tiry i cysterny wyładowane chemicznymi odpadami. Nad łąki właśnie nadciągają ciemne chmury i zaraz rozpęta się burza. Po mokrej trawie terenu spornego spaceruję z Jagodą Włoch, wieloletnią radną gminy Lubartów, która opowiada o innej burzy – tej, która od dwóch lat trwa wokół tematu sortowni. 

– Inwestycje są potrzebne, bo gmina nie ma pieniędzy, nie ma tu też zbyt wielu miejsc pracy – podkreśla. – Problem polega na tym, że plan nie był właściwie konsultowany z mieszkańcami. Dzisiaj są rozgoryczeni tym, jak zostali potraktowani. 

Sortownia w Lubartowie 

Żeby zrozumieć ich rozgoryczenie, trzeba wspomnieć o trzech punktach zwrotnych. 

Pierwszy miał miejsce około roku 2013, kiedy pojawił się pomysł, żeby tereny rolnicze w okolicy krajowej drogi numer dziewiętnaście przekształcić w strefę ekonomiczną. Potencjał rolniczy jest tutaj niski, ludzie chcieli sprzedać ziemię. Najchętniej pod usługi – sklepy, warsztaty, galerie handlowe. Proces przekształcania ciągnął się wiele lat, do Warszawy płynęły wnioski, a mieszkańcy niewiele o nim słyszeli.  

Drugi punkt zwrotny był w roku 2019, kiedy w radzie gminy przegłosowano zmianę planu zagospodarowania. To była sesja grudniowa, trzeba było uchwalić budżet, radnym spieszyło się, żeby pozamykać sprawy i wrócić do domu. 

– Przyznaję, że głosowałam za planem – wzdycha Jagoda Włoch. – Nie wczytywałam się w dokumenty, a wiedziałam, że to ważne, żeby rozwijać w gminie coś innego niż rolnictwo.  

I wreszcie ostatni punkt zwrotny – pod koniec sierpnia 2022 roku. To wtedy Jagoda dowiedziała się od urzędnika, że miesiąc wcześniej został złożony wniosek o decyzję środowiskową na budowę sortowni. Urzędnik powiedział tylko: „Szykuje ci się tam niezły dym”. Jagoda zaczęła czytać szczegółowe dokumenty i okazało się, że plan dopuszcza strefę brudną, która może znacząco wpływać na środowisko. Zobaczyła listę substancji, które mogą być składowane. Była to cała tablica Mendelejewa.  

Mieszkańcy o niczym nie wiedzieli. Oczywiście, gdzieś pomiędzy tymi wydarzeniami odbyły się oficjalne konsultacje planu, których wymaga ustawa. Urząd zamieścił informację o nich w Biuletynie Informacji Publicznej, na tablicy ogłoszeń gminy i w miejscu powszechnie dostępnym. Ale kto czyta biuletyn albo ogłoszenia na tablicach pisane drobnym drukiem? W konsultacjach wzięły udział dwie osoby.  

Atmosfera wokół sortowni zaczęła gęstnieć – ludzie słyszeli, że na łąkach coś powstanie, ale nikt nie wiedział dokładnie, co to będzie. Jagoda skontaktowała się z firmą, przedstawiciele oprowadzili ją po podobnej sortowni w Warszawie. Postanowiła zorganizować kilka zebrań w świetlicy, żeby poinformować o wszystkim mieszkańców. Już na pierwszym sala wypełniła się po brzegi. Atmosfera była gorąca. Ludzie krzyczeli, że nie zgadzają się na budowę zakładu, że będzie śmierdzieć, że droga powiatowa nie wytrzyma tylu tirów i cystern. Zawiązał się komitet protestacyjny. Zastępca wójta pojawił się dopiero na trzecim zebraniu.  

Jagoda przyznaje, że długo odchorowywała te spotkania. Do dziś włos jej się jeży na głowie, kiedy wspomina słowa, które tam padały.  

– Kultura dialogu tutaj nie istnieje – przyznaje z goryczą w głosie. – Ludzie nie są przyzwyczajeni, że można stworzyć przestrzeń do spokojnej rozmowy i wspólnie wypracować rozwiązanie. 

Dlatego postanowiła zorganizować w gminie Lubartów naradę obywatelską. Akurat nadarza się okazja. Gminy muszą zmienić plany zagospodarowania, nie będzie już studium, tylko jeden plan ogólny. Przy okazji można wprowadzić zmiany, a trenów spornych jest w gminie kilka. Niedaleko jest wysypisko śmieci i wokół niego też trwa burza. Nie wiadomo, co zrobić z terenami po kopalniach piasku. Kozłowiecki Park Krajobrazowy czy Dolina Wieprza mają potencjał turystyczny, tylko trzeba je zabezpieczyć przed inwestycjami. Podczas narady mieszkańcy będą mogli wspólnie ustalić priorytety i wypracować rekomendacje dla władz. 

Wójt nie zgodził się na udział gminy w naradzie, tłumaczył to brakiem mocy przerobowych. Na szczęście podczas kwietniowych wyborów nie dostał się nawet do drugiej tury. Nowy wójt poparł pomysł debaty. 

Rekrutacja mieszkańców okazała się trudniejsza niż Jagoda myślała. Ogłaszała nabór na tablicach, w bibliotekach, na basenie, przez media społecznościowe, nawet na lokalnym portalu informacyjnym. Zależy jej, żeby zebrała się grupa różnorodna pod względem wieku, wykształcenia i miejsca zamieszkania. Niestety, w pierwszym podejściu to się nie udało. Jagoda planuje przeprowadzić kolejną rekrutację w sierpniu. Wykorzysta to, że wójt chce się spotkać z mieszkańcami każdej miejscowości. Przy okazji opowie o naradzie i da możliwość zapisu na miejscu.  

Udało jej się natomiast znaleźć ekspertów. Gość z Politechniki Warszawskiej opowie uczestnikom debaty o zawiłościach projektowania przestrzennego. Lokalny urzędnik wyjaśni, jakie dokładnie są problemy w gminie i co powinno się zmienić. Potem będzie czas na dyskusję – Jakiego chcemy przemysłu? Jakich usług? Jakie stworzyć miejsca pracy? Jak zatrzymać w gminie młodych, którzy wyjeżdżają do Warszawy?  

Być może na terenie spornym sortownia powstanie, chociaż nie ma jeszcze ostatecznej decyzji środowiskowej. Jednak firma dostała już rozmaite pozwolenia, wynajęła też dobrych prawników. Ale Jagoda ma nadzieję, że cała ta burza będzie dla gminy lekcją, że trzeba współpracować z mieszkańcami. 

–  Myślę, że wypracowane podczas narady rekomendacje uspokoją nastroje społeczne – podkreśla. – A dodatkowo ludzie zrozumieją, że mają sprawczość. Nigdy nie mówiliśmy, że nie chcemy w gminie rozwoju i zakładów przemysłowych. Chodzi o to, żeby ważne decyzje zapadały w atmosferze dialogu, a nie po cichu, gdzieś w zaułkach urzędu. 

Zrób sobie naradę 

Przepis na naradę obywatelską jest prosty – trzy dni, maksymalnie dwudziestu mieszkańców, trzech albo czterech ekspertów od danego tematu i odrobina woli porozumienia, by uzgodnić rekomendacje dla władz. Przepis jest prosty, ponieważ metodą prób i błędów wypracowała go warszawska Fundacja Pole Dialogu. 

 – Dostrzegliśmy, że jest duża potrzeba włączania mieszkańców w rozmowy z władzami w mniejszych gminach – mówi Eva Mackevica z Fundacji. – W dużych miastach można zorganizować panel obywatelski, którego skład jest losowany z uwzględnieniem kryteriów takich jak wiek, płeć i poziom wykształcenia. Małe i średnie gminy często nie mogą sobie na to pozwolić finansowo.  

Prowadzą więc tylko konsultacje społeczne, do których są zobowiązane prawnie, ale te nie zawsze są skuteczne. Zazwyczaj gmina publikuje informacje o tym, że chce usłyszeć, co o danej sprawie myślą mieszkańcy i podaje datę oraz godzinę spotkania. Jeżeli temat nie jest gorący, czasami nie przychodzi nikt. A jeżeli jest, emocje nie pozwalają na merytoryczną dyskusję. Ludzie są wściekli, chcą wykrzyczeć swoją frustrację, obwinić urzędników. Na konsultacje często przychodzą te same osoby – zaangażowane, które mają czas – więc rozmowa toczy się w bańce. Pilnie potrzebna jest alternatywa. Dlatego Fundacja Pole Dialogu postanowiła zaproponować gminom organizację narad obywatelskich. 

Już trzy lata temu roku pracownicy fundacji przetestowali różne formuły. Zorganizowali cztery pilotażowe narady – w Lesku, Michałowicach, Świdwinie i Cieszynie. Do wyboru były cztery tematy – odpady komunalne, retencja wody, zieleń w mieście i obniżenie emisji dwutlenku węgla. Wszystkie narady trwały trzy dni – połowę czasu przeznaczono na edukację, połowę na dyskusje i wypracowanie rekomendacji. Jednak przebieg spotkań minimalnie się różnił. Po każdej naradzie zbierano ankiety, żeby zobaczyć, co zadziałało, a co się nie sprawdziło.  

Co zadziałało? 

Po pierwsze – to, że w grupie byli mieszkańcy z różnych środowisk. Umożliwiało to poznanie sąsiadów i ich unikalnych perspektyw. 

Po drugie – praca w grupach. W ten sposób uczestnicy mogli swobodnie wyrażać swoje myśli w dyskusji i konstruktywnie podejść do wypracowania rozwiązań.  

Po trzecie – różnorodne formy pracy. To sprawiło, że narada nie była monotonna, przez cały czas jej trwania uczestnicy mieli energię.  

Generalnie przyznali temu doświadczeniu piątkę z plusem w skali 1-6. Udało im się w krótkim czasie zwiększyć poziom wiedzy o lokalnych problemach, nawiązać wartościowe relacje, zyskać poczucie sprawczości i współdecydowania o otoczeniu. 

Co się nie sprawdziło? 

Po pierwsze – okazało się, że spotkania dzień po dniu to nienajlepszy pomysł. Mieszkańcy nie mają czasu na refleksję. Jeżeli ludzie mają wypowiedzieć się w świadomie, trzeba dać im przestrzeń do namysłu i robić przerwy między spotkaniami – na przykład tygodniowe.  

Po drugie – rekrutacja otwarta jest problematyczna. Zwykle zgłasza się zdecydowanie więcej kobiet i osób z wyższym wykształceniem. Fundacja rekomenduje więc, żeby zrobić rekrutację wysyłając imienne listy do domów. Niestety, wiąże się to z wyższym kosztem.  

I wreszcie po trzecie – zaangażowanie lokalnych ekspertów jest kluczowe. Podczas narady wypowiada się trzech lub czterech ekspertów i zawsze najwięcej pytań jest o kontekst lokalny. Bez takiego eksperta narada jest zbyt ogólna.  

Ach, i najważniejsze – fundacja zaleca płacenie uczestnikom. To jest standard wyznaczony międzynarodowo – za pracę należy się wynagrodzenie. Nie każdy ma czas i zasoby, żeby przyjść na konsultacje społeczne, a co dopiero na naradę, która w sumie trwa kilkanaście godzin. Jeżeli nie płacimy, ryzykujemy, że zgłoszą się tylko osoby, które na to stać. A to nie będzie ani duża, ani różnorodna grupa.  

W ten sposób powstał podręcznik dla osób, które chcą zorganizować naradę w swojej gminie, żeby opanować burzę wokół trudnego tematu albo jej zapobiec.  

– Pierwotnie chcieliśmy po prostu przekazać materiały gminom – tłumaczy Eva Mackevica. – Jednak biorąc pod uwagę, że w Polsce narady to coś nowego, stwierdziliśmy, że niewiele gmin podejmie tę inicjatywę, jeśli zostawimy je same sobie. Stąd pomysł, żeby przeszkolić urzędników i osoby z organizacji pozarządowych. Zapewniliśmy im także pieniądze, żeby pokazać, że narada nie wymaga wielkich nakładów finansowych. 

Przyszło dwadzieścia zgłoszeń. Fundacja odrzuciła te, które nie zakładały współpracy z władzami. Ostatecznie szkolenia przeszli przedstawiciele czternastu gmin, w tym Jagoda Włoch z Lubartowa. Część już narady zorganizowała, inne prowadzą rekrutację.  

– Chcemy tworzyć w gminach przestrzeń, gdzie spotkają się różne emocje i perspektywy – podkreśla Eva. –  Inaczej będzie wyrażał emocje ktoś, kogo zalewa frustracja, bo nie czuje się słyszany, a inaczej ktoś, kto został zaproszony do rozmowy i wypracowania rozwiązań. Narady dają ludziom poczucie sprawczości. Nie czują się już pominięci, mają realny wpływ na politykę.  

Drzewa w Bydgoszczy 

Bydgoszcz może otrąbić sukces – prezydent przyjął zarządzeniem wypracowane przy współpracy mieszkańców rekomendacje dotyczące zieleni w mieście. Stały się obowiązującym prawem. To efekt projektu „Bez lipy”, który prowadziła w mieście Pracownia Zrównoważonego Rozwoju. Ale zanim przyszedł sukces, przez Bydgoszcz przetaczały się liczne burze. Był remont drogi i nieodpowiednio zabezpieczono drzewa, więc ludzie protestowali. Na osiedlu zaczynała się wycinka, a mieszkańcy nie wiedzieli, dlaczego niszczy się zieleń, bo nikt ich o niej nie poinformował. Podłożem tych sporów często był brak komunikacji między władzami a społecznością.  

–  Te konflikty zainspirowały projekt „Bez Lipy” – tłumaczy Joanna Suchomska z Pracowni Zrównoważonego Rozwoju. – Dokumenty prawa zwykle są tworzone głównie przez ekspertów. Chcieliśmy przetestować model, w którym w tym procesie wezmą udział mieszkańcy.  

Pracownia zaprosiła do współpracy około czterdziestu osób z różnych środowisk. Stworzyły Zespół do Spraw Zieleni. Osoby z miejskich instytucji, które wydają decyzje związane z zielenią, zostały zaproszone z imienia i nazwiska. Podobnie jak niektórzy społecznicy z organizacji pozarządowych i naukowcy. Był też jeden przedstawiciel firmy, która się zajmuje utrzymaniem terenów zielonych. Natomiast dla mieszkańców zorganizowano otwartą rekrutację. Ważne było zderzenie różnych perspektyw, żeby każdy wniósł do dyskusji swoją.  

Inspiracją do rozmów było podejście Community of Practice – społeczności praktyków. To model prowadzenia dialogu wśród ludzi, którzy aktywnie zajmują się tematem i chcą robić to lepiej. Na pierwszym spotkaniu grupa ustaliła wspólny cel – wypracowanie Bydgoskich Standardów Zieleni. Potem zespół podzielił się na podgrupy, które zajęły się konkretnymi zagadnieniami – bieżącej pielęgnacji, ochrony zieleni przy inwestycjach, ale też problemem komunikowania decyzji o zieleni i edukacji mieszkańców.  

Obywatele monitorują drzewa 

Emilia Czekała przewodniczyła podgrupie, która rozmawiała o ochronie drzew podczas inwestycji. To najgorętszy temat w Bydgoszczy. Emilia wie o tym najlepiej, bo jest w zarządzie Stowarzyszenia MODrzew – Monitoring Obywatelski Drzew.  

Powstało w 2020 roku na fali oburzenia spowodowanego dwoma wielkimi wycinkami. Podczas budowy trasy łączącej rondo Kujawskie z Bernardyńskim wycięto około siedmiuset drzew. A podczas przebudowy instalacji cieplnej na Kapuściskach – ponad dwieście. Władze tłumaczyły, że „drzewa rosły tam bez zgód i pozwoleń”. A przecież ich ochrona powinna być w mieście priorytetem! 

Pierwszym projektem stowarzyszenia było stworzenie mapy drzew w Bydgoszczy. Wolontariusze chodzili po mieście i nanosili na mapy każdy klon, lipę i platan, jego wymiary, stan oraz współrzędne. Mapa przydała się na przykład, kiedy zaczęła się wycinka drzew przy ulicy Szymanowskiego i mieszkańcy się oburzali. Stowarzyszenie miało szczegółowe informacje, w którym drzewie jest posusz, a w którym grzyb. Mogli uspokoić mieszkańców, że były powody do wycinki.  

Bo do stowarzyszenia szybko zaczęły wpływać skargi i pytania zaniepokojonych ludzi. „Widzę, że ktoś się dobiera do drzewa, co tam się dzieje?” – pytali. Członkowie stowarzyszenia składali wtedy wnioski o udostępnienie informacji o środowisku – czy została wydana zgoda? Pisali także raporty o tym, ile drzew jest wycinanych w Bydgoszczy i jakie są tego powody. Urzędniczki były rozgoryczone, bo udzielanie informacji to dla nich dodatkowa praca, a nie mają sprzętu, żeby sprawnie i szybko skanować dokumenty. Atmosfera była raczej wroga.  

Największym sukcesem było ocalenie alei dębów na trasie Laskowice – Krąplewice w 2021 roku. Część mieszkańców twierdziła, że są tam wypadki, bo drzewa zasłaniają drogę przy wyjeździe z posesji. A inni dzwonili do stowarzyszenia zrozpaczeni, że szkoda wiekowych drzew. Podczas wizji lokalnej społecznicy znaleźli tam pachnicę dębową, chroniony gatunek chrząszcza, więc wycinkę wstrzymano. Niestety, jedna trzecia dębów już zginęła. 

Emilia nie ma wykształcenia przyrodniczego, jest muzyczką, dyrektorką prywatnej Orkiestry Symfoników Bydgoskich. Na spotkanie MODrzewia trafiła przypadkiem, ale zaangażowała się natychmiast. Zaczęła badać, jakie znaczenie mają drzewa dla naszego samopoczucia i dobrobytu. Zrozumiała, że w mieście nie są traktowane jak należy.   

– Wychodzimy z założenia, że warto ocalić nawet jedno drzewo, choćby po to, żeby pokazać, że każde jest ważne, szczególnie te dorodne – podkreśla. – Drzewa oczyszczają powietrze, sam ich widok nas uspokaja. Gdyby wycięto klon pod moim oknem, byłabym zrozpaczona.  

Są też bardziej subtelne problemy niż wycinka. Zaczyna się inwestycja, deweloper nie ścina drzew, więc może się pochwalić, że jest zielono. Jednak są źle zabezpieczone, nie chroni się korzeni, a ziemia przy pniach jest ubijana, więc nie ma w niej powietrza. Po pięciu latach usychają. Przepisy nie do końca regulują odpowiedzialność dewelopera.  

O tym wszystkim rozmawiali w podgrupie Zespołu ds. Zieleni. Przyglądali się standardom z innych miast. Ostatecznie w rekomendacjach zapisali, że trzeba ustalić Strefę Ochrony Drzewa (strefa rzutu korony plus 1.5 metra, a w przypadku sędziwych drzew aż trzy metry) i tam umieścić ogrodzenie oraz tablicę informującą o zakazie wchodzenia i składowania materiałów.  

Dużo emocji wzbudziła kwestia nasadzeń zastępczych. Jeżeli deweloper wycina drzewo, musi posadzić nowe – ale gdzie i ile? Czy jak wytnie duże, stare drzewo, to wystarczą dwa rachityczne kijki? Nawet nie wiadomo, czy się przyjmą! Długo dyskutowali nad tymi proporcjami. Mieszkańcy chcieli, żeby nowych drzew było jak najwięcej, urzędnicy przekonywali, że nie znajdą w mieście miejsca, żeby je zasadzić. Konieczny był kompromis. W standardach zaproponowali specjalny współczynnik, który pozwala na obliczenie liczby nowych drzew, biorąc pod uwagę gatunek, obwód pnia, stan zachowania oraz wartość kulturową i krajobrazową tego wyciętego. 

– Wcześniej jako stowarzyszenie zwykle byliśmy w kontrze do urzędników, a ten projekt pozwolił zatrzeć różnice między nami, zrozumieć nasze odmienne perspektywy – podsumowuje Emilia. – Teraz kiedy wpływa skarga od mieszkańców, nie biegniemy od razu z wnioskami o informacje. Wiemy już, kto za co odpowiada, więc czasami lepiej zadzwonić do danej osoby i spytać.  

Integracji sprzyjał też wspólny wyjazd do Oslo. W tamtejszym Urzędzie Miasta urzędnicy i społecznicy z Polski słuchali o tym, jak w stolicy Norwegii dba się o zieleń, jak zarządza ruchem samochodów. Odwiedzili dzielnicę, z której władze próbowali wyeliminować ruch samochodów. Na Emilii zrobiło wrażenie to, że najpierw zamykano ulice na kilka miesięcy, żeby sprawdzić, czy ludzie zaczną na nich żyć i spacerować. Dopiero wtedy podejmowano decyzję.  

Zielone interwencje 

Paweł Górny z Bydgoskiego Ruchu Miejskiego był w podgrupie, która zajmowała się tematem zieleni przydrożnej. Może dlatego, że jego społeczna działalność długo koncentrowała się wokół dróg.  

Stowarzyszenie początkowo nazywało się Społeczny Rzecznik Pieszych i starało się poprawić ich sytuację w mieście. Szybko jednak okazało się, że mówiąc o bezpieczeństwie pieszych, trzeba mówić też o transporcie publicznym, o planowaniu przestrzennym, bo miasta się rozlewają, więc ludzie częściej używają samochodów i wreszcie o terenach zielonych, które poprawiają jakość powietrza, a więc i życia. Dlatego zmienili nazwę na Bydgoski Ruch Miejski. Dziś konsultują inwestycje i plany zagospodarowania przestrzennego, są w ciałach doradczych przy władzach miasta – zespole na przecz poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego czy partycypacji społecznej.  

– Na pierwszych spotkaniach Zespołu ds. Zieleni społecznicy mówili, co im się nie podoba – wycinki drzew czy nasadzenia zastępcze. A urzędnicy powtarzali, że nie da się nic zmienić. Był duży dystans – wspomina Paweł. – Trwały dyskusje o sprzedawaniu działek miejskich pod zabudowę mieszkaniową przy braku zapisów chroniących istniejącą zieleń. Przepisy mówią tylko o procencie powierzchni zielonej, więc wystarczy, że deweloper zaplanuje trawniki czy nawet parking ażurowy. Potem na szczęście dystans między społecznikami a urzędnikami się zmniejszał. 

W podgrupie zieleni przydrożnej trwały dyskusje o tym, czy sypać chodniki solą. Potem odgarnia się ją na trawnik, a to go niszczy. Więc może zainstalować plastikowe barierki? Ostatecznie w standardach zapisano jednak, żeby stosować piasek zamiast soli. Firma ma obowiązek zebrania piasku i wykorzystanie go w kolejnym roku. Dodatkowo, przy szczególnie ruchliwych ulicach należy stosować maty chroniące zieleń. 

Częścią projektu „Bez lipy!” były też Zielone Interwencje. Pracownia ogłosiła konkurs, w którym mieszkańcy Bydgoszczy mogli zgłaszać tereny, na których chcieliby posadzić drzewa lub krzewy. Zespół wybierał, które zrealizuje. Pierwszym kryterium było to, żeby teren należał do miasta, drugim, żeby zgłaszający miał pomysł, jak zaangażować w sadzenie mieszkańców. W ten sposób zazieleniły się m.in teren przy szkole na ulicy Karłowicza, który był często rozjeżdżany przez samochody czy skwer przy przystanku autobusowym na Kapuściskach. Zespół zaproponował w standardach, żeby mieszkańcy raz w roku mogli dostać od miasta fundusze, by wspólnie zazielenić skwerek.  

– Wprowadzenie standardów to duży sukces – podkreśla Paweł Górny. – Pracowała nad nimi różnorodna grupa, której zależało na tym, żeby chronić zieleń. Zastanawiam się tylko, co będzie dalej? Czy informacja o standardach dotrze do szerszej społeczności? Czy będą przestrzegane? Czy Zespół ds. Zieleni będzie się spotykać chociażby raz na rok, żeby zobaczyć, jak się sprawy mają? Czy standardom będzie towarzyszyć zwiększenie budżetu wydziału zieleni i gospodarki komunalnej?  

Emilia Czekała ze Stowarzyszenia MODrzew zaznacza, że stworzyli ważne narzędzie. W kwietniu, gdy w Bydgoszczy zaczęła się rewitalizacja placu Wolności, zobaczyli, że nie wyznaczono Strefy Ochrony Drzew, nawet tych najcenniejszych – wiekowego platana i wiązu, a pod koronami niektórych drzew składuje się materiały budowlane. Teraz mają dokument prawa, na który mogą się powołać, żeby żądać zmian.  

Dokument, który wspólnie wypracowali urzędnicy, mieszkańcy i eksperci to najlepszy sposób, żeby zapobiec miejskim burzom. 

Projekt „Bez lipy!” Pracowni Zrównoważonego Rozwoju oraz projekt „Narada Obywatelska o Klimacie” Fundacji Pole Dialogu zostały zrealizowane z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG. 

Tekst: Urszula Jabłońska

Fot. Anna Liminowicz

Reportaż ukazał się na portalu Onet.pl

W czym możemy Wam pomóc:

Translate »
Content | Menu | Access panel