fbpx
Kierunek: równość
28 marca 2024

Mieszkają w Sztumie, Bochni, Warszawie. Pracują, płacą podatki, wychowują dzieci. Po godzinach walczą: o równe prawa, urzędy bez dyskryminacji, przyjazne szkoły. I o to, żeby dzieciaki takie jak oni nie musiały ciągle uciekać do stolicy.

Badania pokazują, że Polska jest najgorszym miejscem do życia dla osób LGBT+ w całej Unii Europejskiej. Oto trzy historie osób, które próbują to zmienić.

Opowieść pierwsza: dwie mamy Tymka

Karolina i Dorota są parą od dwunastu lat. Mają mieszkanie na kredyt, etaty w korporacji (Dorota jest specjalistką w dziale IT, Karolina we wsparciu IT) i pięcioletniego syna Tymona. Mieszkały najpierw w Krakowie, potem w Gdańsku, a pół roku temu przeprowadziły się do 30-tysięcznej Bochni, żeby być bliżej rodziny, czyli babci Tymka.

– Na początku był wielki strach, jak nas tutaj przyjmą – mówią. – Bo my sobie od razu założyłyśmy,  że jeśli chcemy mieć dziecko, to nie będziemy się kryć z tym, jak wygląda nasza rodzina.

W rankingu ILGA-Europe, badającym poziom równouprawnienia osób LGBT+, Polska otrzymała 15 proc. W całej Europie gorszy wynik osiągnęło jedynie siedem krajów: San Marino, Białoruś, Monako, Rosja, Armenia, Turcja i Azerbejdżan. W kategorii „rodzina” badacze przyznali Polsce ocenę 0 proc.

Tylko nie mów babci

Dorota pochodzi z Przemyśla, Karolina z Limanowej. Poznały się w Krakowie, w tęczowym klubie sportowym Krakersy.

– Dorota grała w siatkówkę. Ja przyszłam, żeby poznać ludzi – mówi Karolina. – Sport mnie specjalnie nie interesował, ale zostałam, żeby być blisko niej.

– My byłyśmy wtedy na innych etapach – dodaje Dorota. – Ja jestem sześć lat starsza, drogę coming outów miałam już przetartą. A Karolina dopiero sobie to wszystko układała.

Karolina: – Ja się długo nie ujawniałam. Ze strachu. Część moich znajomych była związana z Kościołem i byłam pewna, że jak im powiem, to będzie koniec naszych relacji: „jesteś lesbijką, no, to nara”. A potem okazało się, że większość nie miała z tym problemu.

Przed rodziną ujawniała się etapami. Najpierw powiedziała mamie.      – Przyjęła to dobrze, ale oczywiście pojawiło się święte: „Tylko nie mów babci”. A ja mam z babcią bliską relację; jako dziecko przez jakiś czas u niej mieszkałam.

Przez kilka lat lawirowały: przed mamą Karoliny były parą, przed resztą rodziny – przyjaciółkami, które dzielą wynajęty pokój. Kiedy kupiły na spółkę swój pierwszy samochód, Fiata Pandę, nikogo to nie zdziwiło. – Ja jeszcze studiowałam, a Dorota pracowała w aptece, więc wszyscy tłumaczyli to sobie naszą kiepską sytuacją finansową.

Kupiły w Krakowie mieszkanie na kredyt. Pojawiła się myśl o dziecku i przekonanie, że chcą je wychowywać otwarcie, bez półprawd i tajemnic. – Miałam jechać do domu na święta Bożego Narodzenia, więc uznałam, że to dobra okazja, żeby powiedzieć babci – mówi Karolina. – Przyjęła to bardzo źle, jej główny argument brzmiał: „A co ludzie powiedzą?”. Z czasem udało nam się odbudować relację, ale musiałam obiecać, że nie powiem reszcie rodziny.

– Chociaż ta rodzina – dopowiada Dorota – i tak już o wszystkim wiedziała.

Karolina: – Jak byłam w szóstym miesiącu ciąży, odwiedziła nas w Krakowie moja kuzynka, i już nie było opcji, żeby ten rosnący brzuch ukryć. Okazało się, że oni o wszystkim wiedzą, tylko nikt nic nie mówił, żeby się babcia nie dowiedziała.

U Doroty było inaczej: mama i brat od początku ją wspierali (jej ojciec nie żyje). Problem pojawił się, kiedy Karolina zaszła w ciążę. – Mama uważała, że nasze dziecko będzie wytykane palcami. Że robimy mu krzywdę.

Przyjście Tymka na świat zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Konsultacje z prawnikami, szukanie informacji, wybór kliniki – to wszystko zajęło dziewczynom dwa lata.

Wiedziały, że urodzi Karolina. – Zawsze chciałam mieć dzieci. Pamiętam, że jak już się upewniłam co do swojej orientacji, pojawiło się takie uczucie żalu, że nie będę mogła zostać matką.

Scenariuszy na poczęcie dziecka w tęczowej rodzinie jest kilka. Pierwszy: ojcem (i dawcą nasienia) zostaje zaprzyjaźniony mężczyzna, często gej, który również marzy o dziecku.

Drugi: para korzysta z banku nasienia; dawcą jest mężczyzna, który zgadza się na ujawnienie swoich danych i kontakt z dzieckiem w przyszłości.

Trzeci: para korzysta z nasienia anonimowego dawcy.

Pierwszy scenariusz odrzuciły, bo w ich otoczeniu nie było nikogo, kogo chciałyby zaprosić do roli ojca. – Poza tym uznałyśmy, że nie chcemy wpuszczać obcej osoby do naszej rodziny – mówi Karolina. – Nawet jeśli miałby to być przyjaciel, to przyjaźń nie jest relacją, która tworzy rodzinę.

Chodziło też o zabezpieczenie Doroty. W polskim prawie do aktu urodzenia można wpisać tylko rodziców biologicznych: matkę i ojca. – Więc jeśli coś by mi się stało, to nie Dorota, tylko ojciec dostałby prawa do dziecka – tłumaczy Karolina.

Z tego samego powodu odpadł scenariusz drugi. Znany dawca, uznały, zawsze wiąże się z ryzykiem, bo nawet jeśli nie jest wpisany do aktu urodzenia, mógłby później dochodzić swoich praw na podstawie badań genetycznych.

Ostatecznie doszły do wniosku, że rodzinę tworzą we dwie i tak powinno pozostać. W Polsce z zapłodnienia nasieniem dawcy mogą korzystać tylko heteroseksualne pary, więc pojechały do kliniki w Czechach. W 2018 roku urodził się Tymek. – Jeśli wcześniej nasze rodziny miały jakieś wątpliwości, to one natychmiast zniknęły – uśmiecha się Karolina. – Tymek z miejsca stał się najcudowniejszym synkiem, wnuczkiem i prawnuczkiem.

Rodzic bez praw

Według szacunków Kampanii Przeciw Homofobii, w Polsce jest 50 tysięcy tęczowych rodzin. Tworzy je 150-200 tysięcy osób, dzieci i dorosłych – tyle, ile mieszkańców ma miasto wielkości Olsztyna lub Rzeszowa.

Założycielki poznańskiej fundacji „Tęczowe Rodziny”, Jowita Wycisk i Joanna Śmiecińska podkreślają, że termin ten obejmuje bardzo różne konfiguracje. – To mogą być dwie osoby, które razem decydują się na dziecko. Może być para, która wychowuje razem dzieci z poprzedniego heterozwiązku jednego z rodziców. Albo taka, w której dzieci wnoszą obie ze stron.

Ich największym problemem jest brak regulacji prawnych. – Polskie prawo nie dopuszcza związków partnerskich ani małżeństw jednopłciowych, więc jeżeli para nieheteroseksualna wychowuje razem dziecko, prawo do niego ma tylko rodzic biologiczny – mówi Joanna Śmiecińska. – Drugi rodzic za każdym razem musi udowadniać, że jest rodzicem – czy to w szkole, czy podczas wizyty u lekarza. Żyje w ciągłym stresie, bo nie wie, czy osoba, na którą trafi, nie podważy jego pozycji, i to w sposób, który zrobi przykrość dziecku.

Jeśli rodzic biologiczny umrze, o tym, komu przyznana zostanie opieka nad dzieckiem, decyduje sąd rodzinny. I od sądu zależy, czy dziecko będzie mogło zostać z drugą mamą czy drugim tatą, czy zostanie przekazane babci albo innym krewnym. – To oczywiście wyjątkowa sytuacja – zaznacza Joanna. – W Polsce nie słyszałyśmy jeszcze o przypadku, by sąd odebrał komuś dziecko po śmierci partnerki bądź partnera.  Ale nie ma tęczowej rodziny, która by o tym nie myślała.

Drugim problemem, mówią aktywistki, jest jawność. – Znamy rodziców, którzy boją się rozmawiać otwarcie o tym, jak wygląda struktura ich rodziny. Obligują dzieci do utrzymywania wszystkiego w tajemnicy, co z kolei rodzi ogromny stres.

W 2021 roku dzięki dotacji z programu Aktywni Obywatele –Fundusz Krajowy fundacja zrealizowała projekt „Strefa Rodzin Tęczowych – integracja, edukacja, wzmocnienie”. W sześciu różnych miastach w Polsce odbyły się spotkania integracyjne. W czasie webinarów z ekspertkami rodzice mogli dowiedzieć się, jak zabezpieczyć swoją sytuacją prawną, wzmocnić się psychicznie czy wspierać swoje dziecko. – Kulminacyjnym punktem był weekendowy zjazd aktywistyczny w Karłowie w Dolinie Kłodzkiej – mówi Jowita Wycisk. – Zależało nam, żeby stworzyć bezpieczną przestrzeń, gdzie tęczowe rodziny będą mogły się poznać i wymienić doświadczeniami. W Karłowie już pierwszego wieczoru dziewczyny usiadły przy ognisku i zaczęły rozmawiać o tym, jakie mają trudności, jak sobie radzą. Bo prawda jest taka, że my nie mamy gotowej recepty na każdy problem. Na przykład: czy w szkole mówić całą prawdę o sytuacji rodziny? A jeśli tak, to kiedy? Uprzedzić od razu, czy czekać, aż samo wypłynie?

– Jak mój syn szedł do szkoły, poprosiłam Jowitę, żeby zrobiła nam warsztaty o rodzinach LGBT+ – mówi Joanna. – I ona przeszkoliła całą kadrę. Ale to była szkoła społeczna, z przyjaznym dyrektorem. Jeśli rodzice mieszkają w małej miejscowości, w której są dwie podstawówki, i w każdej rządzi PiS, to mają dużo większy problem z zarządzeniem swoją jawnością.

Na zjazdach widzą, że takie spotkania potrzebne są również dzieciom z tęczowych rodzin. – Wiele z nich po raz pierwszy czuje się swobodnie, może pogadać o swoich problemach z rówieśnikami w podobnej sytuacji – mówi Jowita. – Niektóre, wyjeżdżając z Karłowa, płakały.

Jak udowodnić więź

Dorota i Karolina początkowo nie planowały ślubu. – W Polsce nie mogłyśmy go wziąć, a ten zagranicą nie dawał nam żadnych praw – mówią.

– Dorota nie chciała nawet zmieniać nazwiska – dodaje Karolina. – Była wtedy obrażona na polskie państwo.

– Bo w Polsce – tłumaczy Dorota – nazwisko można zmienić albo po ślubie, albo z „ważnego powodu”. W tym drugim przypadku trzeba napisać podanie do urzędu stanu cywilnego i liczyć na przychylność urzędnika, który może je zwyczajnie odrzucić. I dla mnie to było upokarzające, że płacę w tym kraju niemałe podatki, a muszę błagać o coś, co powinno być moim prawem.

Karolina: – A potem trafiłyśmy na warsztaty prowadzone przez Anię.

Adwokatka Anna Mazurczak od lat doradza nieheteronormatywnym rodzinom. W ramach projektu „Strefa Tęczowych Rodzin” prowadziła konsultacje prawnicze. Rodzice mogli się na nich dowiedzieć, jak zapewnić sobie bezpieczeństwo w kraju, który ich za rodziców nie uznaje. Że warto dokumentować wspólne życie (rachunki, wyjazdy, zdjęcia z wakacji), żeby udowodnić więź z dzieckiem. Że co prawda rodzic biologiczny nie może się podzielić z drugim, tzw. społecznym rodzicem, władzą rodzicielską, ale może upoważnić go do konkretnych czynności – na przykład odbioru dziecka z przedszkola.

Karolina: – My się tam przekonałyśmy, że musimy wykorzystać wszystkie możliwości, jakie daje polskie i europejskie prawo, żeby udowodnić, że jesteśmy rodziną. I że między mną, Dorotą i Tymkiem jest realna więź.

Ślub wzięły w Berlinie. Zaraz potem Dorota do swojego nazwiska dodała nazwisko Karoliny. Podanie napisała do urzędu, o którym wiadomo, że jest przyjazny osobom LGBT (informacje o tym, pod który adres najlepiej pisać, tęczowi rodzice przekazują sobie pocztą pantoflową). – Teraz jest łatwiej. Jak ludzie widzą, że mamy z Tymkiem to samo nazwisko, od razu wyświetla im się w głowie, że jestem kimś z rodziny: mamą, ciocią, siostrą.

Ale i tak w wielu sytuacjach towarzyszy jej stres. Na przykład kiedy Karolina jest w podróży służbowej, a ona zostaje z Tymkiem sama. – Myślę wtedy: a co będzie, jeśli coś mu się stanie i będziemy musieli jechać do szpitala? Niby mam wszystkie upoważnienia, ale przecież nie zabieram ich na spacer do lasu.

Ta druga mama

Do przedszkola Tymka odprowadza zazwyczaj Dorota (bo Karolina zaczyna pracę o siódmej rano). Popołudniu odbiera go Karolina (bo Dorota pracuje do 17, a przedszkole zamyka się pół godziny wcześniej).

– Ale ostatnio Karolina musiała wyjechać na tydzień, więc to ja przyszłam po Tymka – opowiada Dorota. – I słyszę, że kolega pyta go: „A kto to jest?”, na co Tymek tłumaczy, że mama; „ta druga mama, bo pierwsza wyjechała”. Zapytałam go później w domu, czy dzieci często go o to pytają. Machnął ręką, że pytają, i jego to już nudzi.

Karolina: – My od razu wiedziałyśmy, że jeśli chcemy mieć dziecko, to musimy dać mu wsparcie i pewność, że jesteśmy rodziną jak każda inna. Jak szukałyśmy przedszkola, to na końcu każdej rozmowy mówiłam: „U nas jest taka niestandardowa sytuacja, że Tymek ma dwie mamy”. Żeby potem nie było tak, że on powie o tym kolegom, a pani mu będzie tłumaczyć, że to niemożliwe.

Dorota: – Uważamy, że dziecko w tym wieku nie powinno przyjmować roli uświadamiania świata, jak wygląda nasza rodzina. I że wszystkie negatywne reakcje musimy wziąć na siebie.

Do tej pory mieszkały w dużych miastach, gdzie łatwiej o anonimowość. W Krakowie znały kilka osób z osiedla i paru rodziców ze żłobka; Gdańsk, gdzie przeprowadziły się na trzy lata pandemii, zawsze uchodził za otwarte miasto. – Naprzeciw nas mieszkała para emerytów po sześćdziesiątce. Bałyśmy się, że będą nas stamtąd wodą święconą wypędzać, a zostaliśmy przyjaciółmi i do dziś mamy kontakt – śmieje się Karolina.

Bochni się na początku bały: mała miejscowość, w której każdy o każdym wszystko wie, a do tego konserwatywna (w ostatnich wyborach największe poparcie zdobył PiS).

– Póki co nie przytrafiło nam się nic nieprzyjemnego – mówią. – Jak zapisywałyśmy Tymka do przedszkola, pani dyrektor powiedziała, że to publiczna placówka, do której każde dziecko ma prawo dołączyć. I każde dziecko dostanie tutaj wsparcie.

Dorota: – Tymek uwielbia tam chodzić. Zaaklimatyzował się błyskawicznie.

Karolina: – Zadajemy sobie oczywiście pytanie, co będzie dalej. Zawsze może się zdarzyć, że w szkole jakieś dziecko przyjdzie do Tymka i powie, że jego rodzina jest jakaś dziwna. Dlatego zależało nam na tym, żeby poznał inne tęczowe rodziny. Żeby mógł na taki zarzut odpowiedzieć, że wcale nie jesteśmy dziwni, bo jest wiele rodzin takich jak nasza.

Opowieść druga: Julia odczarowuje Koszalin

Julia Maciocha miała 23 lata, kiedy po raz pierwszy organizowała warszawską Paradę Równości. Średnia wieku pozostałych wolontariuszy nie przekraczała 21 lat. – Byliśmy najmłodszą ekipą w Europie. Nazywali nas bandą dzieciaków, a mieliśmy zrobić marsz w stolicy na 40 tysięcy osób  – mówi. – I wybraliśmy najgorszą możliwą trasę.

W wąskiej uliczce na wysokości Hali Koszyki marsz zablokowali narodowcy. Przykuli się łańcuchami do znaków drogowych, podpalili opony. Uczestnicy nie mieli gdzie się wycofać, policja odmawiała interwencji. – Miałam na sobie sukienkę uszytą z dwustu metrów tiulu, koronę z kwiatów i różdżkę. W tym stroju poszłam do policjantów, którzy udawali, że nie widzą problemu, i zaczęłam krzyczeć, że jako organizatorka żądam usunięcia przeszkody, jaką stanowią ci chłopcy. I że to moje konstytucyjne prawo, artykuł numer 260 kodeksu karnego.

Policja ściągnęła narodowców z jezdni, marsz przeszedł. To był 2017 rok. Od tego czasu Julia i jej zespół zorganizowali sześć Parad Równości. Ostatnia przyciągnęła 80 tysięcy osób.

– To jest praca na osiem, czasem dziesięć miesięcy. Wybranie daty, żeby nie kolidowała z innymi imprezami, dogadanie trasy z władzami miasta; opracowanie postulatów, wynajęcie aut, postawienie toi-toiów i namiotów w miasteczku, pisanie grantów, zaproszenie gości, firm i organizacji – wylicza Julia. – I ogromny stres. Ja po każdej paradzie płaczę, i to nie są łzy szczęścia, tylko ulgi, że ponownie nam się udało przeprowadzić ludzi przez Warszawę bezpiecznie. Bo myślę o tym, że dwa lata temu przed paradą w Oslo była strzelanina. Że podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Gdańsku ktoś wdarł się na scenę i zaatakował nożem Pawła Adamowicza. W Olsztynie po marszu równości dziewczynę postrzelono z wiatrówki, w Lublinie mieliśmy bombę domowej produkcji. A w Warszawie w 2018 roku jakiś facet napadł na czternastolatkę na przystanku i kazał jej zmywać tęczę z policzka.

Według badań Kampanii Przeciw Homofobii, ponad połowa (53 proc.) osób LGBT+ doświadczyła przestępstwa z nienawiści na tle orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej. Co czwarta osoba LGBT+ czuła, że musi ukrywać swoją tożsamość w miejscu pracy. 44 proc. badanych osób deklarowało poważne objawy depresji (wśród osób transpłciowych ponad 60 proc.), a ponad połowa (55 proc.) przyznała, że zdarza im się mieć myśli samobójcze.

– Dla wielu osób Parada Równości to jest bezpieczna przestrzeń, gdzie mogą być sobą, czasem po raz pierwszy w życiu – mówi Julia. – Dla mnie to przede wszystkim miejsce zapraszające. Takie, jakiego mnie samej zabrakło, kiedy miałam 12 lat i zaczęłam podejrzewać, że coś jest ze mną nie tak.

Miasta maszerujące

Wychowała się w Koszalinie. Ojciec wcześnie zniknął z życia rodziny, mama pracowała na kilku etatach, żeby utrzymać trzy córki. – Od małego czułam, że nie pasuję. Moje koleżanki z podwórka chciały być aktorkami i piosenkarkami, a ja miałam osiem lat i marzyłam o tym, żeby na wielkim statku Greenpeace ratować wieloryby.

Pierwszy wolontariat zaczęła w wieku dwunastu lat: w osiedlowej świetlicy dawała korepetycje dzieciom z rodzin dysfunkcyjnych. Potem została jedną z najmłodszych w Polsce koordynatorek Szlachetnej Paczki, członkinią Rady Młodzieżowej, współorganizowała lokalny Kongres Kobiet. – Wyoutowałam się bardzo szybko, w wieku czternastu lat. Mama i siostry od razu mnie zaakceptowały. Poza jedną nauczycielką, która przestała się do mnie odzywać, nie spotkało mnie nic bardzo przykrego. Większym problemem był ten mój aktywizm: wszyscy pytali, po co to robię, skoro nie ma z tego żadnych pieniędzy?

Tamten Koszalin i ten dzisiejszy, mówi Julia, to dwa inne światy. Tamten wydawał jej się brzydkim, szarym miastem, które budziło się do życia na dwa miesiące wakacji, kiedy nad morze zjeżdżali turyści. W mieście były dwa kina, poza tym niewiele się działo. – Znałaś każdego geja i każdą lesbijkę w mieście, ale nie istniało coś takiego, jak społeczność LGBT – mówi.

Po maturze uciekła do Warszawy. Na SGGW studiowała hodowlę i ochronę zwierząt dzikich, po zajęciach biegała na wolontariat. W Feminotece dyżurowała przy telefonie dla kobiet doświadczających przemocy, potem tworzyła antyprzemocową sieć w całej Polsce. – Wtedy chyba po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak ważne są regiony – mówi. – Sukces Owsiaka bierze się stąd, że dzieciaki wychodzą z puszkami w całej Polsce. A dlaczego sprawa aborcji stała się tak powszechnie akceptowana? Bo na ulice wyszły tysiące lasek w całym kraju. Jeśli coś dzieje się tylko w Warszawie, nigdy nie będzie miało tej samej mocy sprawczej.

Razem z Piotrem Moszczeńskim wymyśliła Koalicję Miast Maszerujących, która miała skupiać organizatorów marszów z całej Polski. Na kongresie, zorganizowanym trzy lata temu w Łodzi, deklarację o współpracy podpisało 27 przedstawicieli grup z różnych miast. W ramach projektu „Kongres Miast Maszerujących Po Równość Osób LGBT+”, sfinansowanego z programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy, udało się zorganizować cykl spotkań, podczas których aktywiści i aktywistki mogli poznać się i wymienić doświadczeniami. Żeby ktoś, kto chce zorganizować marsz u siebie, tłumaczy Julia, nie musiał wymyślać wszystkiego od nowa, tylko mógł skorzystać z know-how innych organizacji. – Doradzamy, jak zebrać fundusze, jak dogadać się z samorządem i policją. Dostaliśmy na przykład telefon, że w jednym mieście policja zakazała udziału w marszu osobom niepełnoletnim. A my mamy ekspertyzę prawną, która mówi, że to niezgodne z konstytucją. W niektórych miastach próbowano marszów zakazać, szliśmy z tym do sądu.

W zeszłym roku maszerowało 37 miast w całej Polsce. – Jeśli wszystkie dzieciaki tak jak ja będą ciągle uciekać do stolicy, nic się nie zmieni – uważa Julia. – Warszawa będzie fajnym i bezpiecznym miejscem, ale cały czas będziemy wracać do domu na święta i udawać, że nasza partnerka to tylko koleżanka ze studiów.

W ramach projektu pojechała z grupą aktywistów i aktywistek na Islandię. Spotykali się z organizatorami Reykjavik Pride, władzami miasta. Ale najtrudniejsze były rozmowy z tamtejszą polonią. – Poznaliśmy osoby, które uciekły z kraju, bo doświadczyły przemocy ze strony rodziny, rówieśników. Próbowaliśmy im tę Polskę trochę odczarować, pokazać, że ona też się zmienia.

Kilka lat temu Julia dostała zaproszenie, żeby poprowadzić pierwszy Marsz Równości w Koszalinie. – Pomyślałam: „O rany, nie chcę tam wracać”. Ale pojechałam i okazało się, że przyszło mnóstwo ludzi. Prowadziłam ten marsz uliczkami, które pamiętałam z czasów liceum, i opowiadałam: „O, tutaj się pierwszy raz całowałam z dziewczyną”, albo: „Tutaj byłam na pierwszej randce”. I to było uwalniające, jakbym zrzuciła z siebie jakiś ciężar.

Opowieść trzecia: Marta maszeruje do polityki

Najmniejszy marsz równości szedł w niespełna 10-tysięcznym Sztumie; jedną z organizatorek była Marta Zarańska. Prawniczka, urzędniczka, sojuszniczka osób LGBT. Prywatnie – mama dwuletniej Eli. – Zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą wcześniej organizowałam Strajk Kobiet, i mówi: robimy marsz. Złapałam się za głowę. Bałam się, że to nie wypali, że będzie nas może z dziesięć osób.

Wychowała się w Sztumie, w rodzinie nauczycielskiej. Tata uczył wuefu, mama była nauczycielką w szkole dla osób z niepełnosprawnościami. Marta śmieje się, że aktywistką była od urodzenia, bo rodzice zabierali ją na wszystkie zawody Olimpiad Specjalnych.

W wakacje dorabiała na plaży jako ratowniczka. W małej miejscowości, mówi, ratownik jest kimś w rodzaju powiernika, do którego każdy może przyjść ze swoimi problemami. – Pamiętam dziewczynę, która powiedziała mi, że jest lesbijką. Jej babcia zagroziła, że popełni z tego powodu samobójstwo. Próbowałam ją wesprzeć, ale dziś widzę, że nie miałam do tego żadnych narzędzi.

W małym miasteczku, mówi Marta, coming out wiąże się z dużo większym kosztem psychicznym. – W Gdańsku możesz żyć otwarcie jako lesbijka, a twoja babcia na drugim końcu miasta nie będzie miała o tym pojęcia. Tutaj wszyscy się znają. Cokolwiek zrobisz, będzie miało wpływ na całą twoją rodzinę.

Cztery lata temu Sztum jako pierwszy samorząd na Pomorzu przyjął Samorządową Kartę Praw Rodzin, opracowany przez organizację Ordo Iuris dokument nazywany „uchwałą anty-LGBT”. Podpisy zbierała lokalna parafia. Marta była wtedy na studiach w Olsztynie. – Pamiętam wielki wstyd, niedowierzanie. Po pół roku zmienił się układ sił w samorządzie i kartę uchylono. – Ale wcześniej była kampania prezydencka i słowa Andrzeja Dudy, że LGBT to nie ludzie, tylko ideologia. Ja sobie wtedy zdałam sprawę, w jakim punkcie jesteśmy – mówi Marta. – Że takie słowa mogą paść w debacie publicznej, z ust ważnego polityka, w celu zdobycia władzy politycznej. I już nie mogłam siedzieć bezczynnie.

Śniadanie z burmistrzynią

W 2018 roku Gdańsk jako pierwsze miasto w Polsce przyjął uchwałę mającą chronić mieszkańców przed dyskryminacją ze względu na płeć, pochodzenie, religię, niepełnosprawność, wiek i orientację seksualną. Dokument pod nazwą „Model na rzecz Równego Traktowania” zawiera 179 różnych rekomendacji, mających wspierać i chronić mniejszości, również seksualne. – Myśmy się wtedy uczyli, co to znaczy współpraca z urzędnikami, z lokalnymi politykami. To była terra incognita, w Polsce nikt przed nami tego nie robił – mówi Piotr Jankowski ze Stowarzyszenia na Rzecz Osób LGBT Tolerado, które brało udział w pracach nad projektem.

W Polsce, mówi Piotr, od 30 lat całą robotę na rzecz równości robią NGO-sy. A te, nawet jak mają milionowy budżet, co zdarza się niezwykle rzadko, nadal są tylko niewielkimi organizacjami, z ograniczonymi możliwościami. – Natomiast państwo, ze wszystkimi jego szczeblami, ma cały system. I nam chodzi o to, żeby w ten system wejść i go zreformować.

W 2021 roku dzięki dotacji z programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy zorganizowali projekt „Lokalni liderzy i liderki motorem zmiany społecznej”. Zaprosili 14 aktywistek i aktywistów z małych miejscowości, bo tam – tłumaczy Piotr – często działania równościowe spotykają się z homofobicznymi atakami: w Lęborku próbowano wprowadzić uchwałę o mieście wolnym od „ideologii gender i LGBT”, w Kościerzynie przez dwa lata wisiał baner zrównujący homoseksualizm z zoofilią, finansowany przez lokalnego polityka. – A my mieliśmy know-how, jak można wpływać na samorządy, i mogliśmy się nim podzielić. Na przykład każdy powiat, gmina i województwo mają obowiązek generować dokumenty dotyczące strategii. I tam często jest zapisane, że dana jednostka będzie „sprzyjać różnorodności” albo „wspierać lokalną społeczność”. To są słowa klucze, na które można się powołać w rozmowach z politykami i urzędnikami.

W ramach projektu przeszkolili też osoby z Urzędu Miasta Gdańsk i czterech podległych mu jednostek, między innymi Urzędu Stanu Cywilnego i Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. – Pierwsze szkolenie dotyczyło tematu równości i doświadczeń dyskryminacji w różnych grupach. Było też o samym ruchu i jego historii, bo często słyszymy, że to całe LGBT+ „skądś się wzięło”, a tymczasem okazuje się, że tranzycje są starsze niż szczepionka na polio – mówi Piotr. – Były też szkolenia bardziej specjalistyczne, na przykład osoby pracujące w Gdańskim Ośrodku Pomocy Psychologicznej dla Dzieci i Młodzieży spotkały się z seksuolożką, która specjalizuje się w tematyce transpłciowości. Wypracowaliśmy razem Standardy Usług Miejskich, które uwzględniają potrzeby osób LGBT+.

Pojechali też do Oslo, gdzie spotkali się z działaczami najstarszej queerowej organizacji w Norwegii, FRI – Foreningen for kjønns – og seksualitetsmangfold. – Ludzie, którzy ją zakładali, są już na emeryturze. Opowiadali nam o początkach swojej działalności, mogliśmy porównać, na jakim etapie się znajdujemy.

Na uroczystym śniadaniu w ratuszu podjęła ich burmistrzyni Oslo, Marianne Borgen. – To było dotknięcie innego świata politycznego – uśmiecha się Piotr. – My, osoby queerowe, siedzimy w gabinecie z widokiem na fiord, wśród oryginalnych obrazów Muncha, i przy herbacie i ciasteczkach słuchamy, jak burmistrzyni z dumą opowiada, że Oslo od lat wdraża polityki równościowe.

Różowa bluza

Marta Zarańska do Oslo nie pojechała, bo dwa miesiące wcześniej urodziła córeczkę; w spotkaniach uczestniczyła online. Mówi, że z projektu wyniosła, po pierwsze, wiedzę: jak wpływać na samorządy, budować przywództwo, działać instytucjonalnie.

Po drugie, nauczyła się radzić sobie z hejtem i wypaleniem. – Raz rozdawałam w parku ulotki, z córeczką na ręku, bo akurat nie miałam jej z kim zostawić. Piękny dzień, słońce, i naraz podchodzi do mnie starszy pan i mówi, że on by nas najchętniej powiesił – mówi Marta. – Co mu odpowiedziałam? Nic. Wiem już, że jeżeli nie mam przestrzeni na dyskusję, to w nią nie wchodzę.

Po trzecie, zmieniła swoje podejście do polityki. – U nas cały czas pokutuje przekonanie, że polityka to coś brudnego; mówi się: „nie rozmawiamy o polityce przy stole”, bo wiadomo, że zaraz się ludzie pokłócą. Mnie ten projekt uświadomił, że polityka to również sprawczość. Że jeśli coś mi się nie podoba, to mogę próbować to zmienić.

W ostatnich wyborach kandydowała do parlamentu z listy Lewicy. Mandatu nie dostała, ale Katarzyna Kotula, ministra do spraw równości, zaproponowała jej pracę na stanowisku dyrektorki swojego biura poselskiego. Kiedy rozmawiamy, Marta właśnie szuka odpowiedniego lokalu w Gdańsku; musi być na parterze, żeby osoby z niepełnosprawnościami nie miały problemu z dostępem.

A z marszem równości, opowiada, było tak: w komitecie organizacyjnym było pięć osób; ona, jako prawniczka, wzięła na siebie formalności, czyli zarejestrowanie zgromadzenia. – Pojawił się problem, bo komendant policji nie chciał dać nam zgody na zajęcie drogi wojewódzkiej. Pomogło nam Tolerado, Piotrek podpowiedział mi, na jaką ustawę się powołać, i zgodę dostaliśmy.

Marsz odbył się 26 sierpnia. Przyjechał ambasador Danii i przedstawiciel ambasady brytyjskiej; była platforma, drag queens i sporo mieszkańców.

Marta: – Znajomy opowiedział mi potem, że w liceum został pobity za różową bluzę. I że nigdy by się nie spodziewał, że 15 lat później w naszym Sztumie przejdzie marsz równości, a ludzie będą machali nam z okien.

Projekty „Strefa Rodzin Tęczowych – integracja, edukacja, wzmocnienie” Fundacji Tęczowe Rodziny, „Kongres Miast Maszerujących Po Równość Osób LGBT+” Fundacji Wolontariat Równości i „Lokalni liderzy i liderki motorem zmiany społecznej” Stowarzyszenia na Rzecz Osób LGBT Tolerado zostały zrealizowane z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG.

Tekst: Katarzyna Brejwo

Fot. Anna Liminowicz

Reportaż ukazał się na portalu Nesweek.pl oraz Onet.pl 

 

W czym możemy Wam pomóc:

Translate »
Content | Menu | Access panel