fbpx
Spotkanie z Polską boli
05 sierpnia 2024

Nazywają ich czasem ludźmi w drodze, choć w zasadzie każdy człowiek gdzieś na świat przychodzi i gdzieś umrzeć musi – zazwyczaj w innym miejscu niż to, w którym się zrodził. W czasie życia ilomaś drogami podąża, jakieś decyzje podejmuje, kogoś spotka, z kimś się rozstanie. Czasem dotrze do miejsca idealnego, uparcie reklamowanego w filmach amerykańskich, jednak częściej w drodze jest nieustannie, ciągle do czegoś dążąc. Ludźmi w drodze zwykło się jednak nazywać uchodźców – tych, którzy poszli do obcych krajów, do rzeczywistości oplecionej przez inny język, do wielkiej niewiadomej. Nie da się ich wrzucić do jednego worka z napisem „migranci”, bo każdy wędruje ze swoją motywacją, niosąc ciężar własnych wspomnień. Los czy opatrzność sprawiają, że ludzie ci trafiają do Polski, często na początku wędrówki nie zdając sobie sprawy, że taki kraj w ogóle widnieje na mapie świata. 

Prawniczka Katarzyna Przybysławska nieraz sprawdza na Tik Toku, jakimi nieprawdami przemytnicy karmią swoich klientów. – Upowszechniają czasem przeróżne bzdury. Na przykład pokazują granicę polsko-białoruską jako granicę białorusko-niemiecką. Częsta jest też narracja w stylu: jak przejdziecie przez granicę któregoś z państw leżących w strefie Schengen, to nikt was z Europy już nie wyrzuci, będziecie mogli jechać spokojnie dokąd tylko chcecie, ponieważ nie ma tam już żadnej kontroli granicznej.  

Przybysławska jest jedną z założycielek Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć – organizacji, która świadczy bezpłatną pomoc prawną między innymi uchodźcom, w tym ofiarom handlu ludźmi.  

Przed paroma laty stowarzyszenie zdobyło dotację z programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy, w ramach którego stworzyło kurs e-learningowy „Identyfikacja cudzoziemskich ofiar przemocy i tortur” i przeprowadziło też szkolenia na ten temat pracownikom Straży Granicznej. Bo to oni są pierwszymi Polakami, których spotykają migrujący ludzie. 

Sęk w tym, że od 2021 roku Polska na swoich granicach stosuje tak zwane push-backi. Innymi słowy, jeśli w lesie nieopodal granicy białoruskiej funkcjonariusze spotykają obcokrajowców, którzy proszą o ochronę międzynarodową, zazwyczaj scenariusz jest taki: cudzoziemcy ci są wypychani z powrotem na Białoruś. Na obserwację, czy pytanie o to, czy dany człowiek doświadczył przemocy nie ma miejsca. Najczęściej dopiero gdy stan spotkanego cudzoziemca jest już bardzo zły, ma on szansę trafić w Polsce do szpitala i do ośrodka strzeżonego.  

Poczekalnia   

W Polsce działa sześć ośrodków strzeżonych dla cudzoziemców – w Białymstoku, Kętrzynie, Przemyślu, Krośnie Odrzańskim, Białej Podlaskiej i Lesznowoli. Są prowadzone przez Straż Graniczną. Nie są więzieniem, ale trudno myśleć o tych miejscach w inny sposób. Otacza je mur zwieńczony drutem kolczastym, porządku pilnują tam umundurowani funkcjonariusze. Jest tam wyznaczony czas jedzenia, czas spaceru, czas spania. Przede wszystkim jest jednak wielka niewiadoma. Uchodźcy tam umieszczeni nie mają pojęcia, co ich czeka i jak długo tam pozostaną. Rekordziści spędzają w zamknięciu nawet dwa lata. W tym czasie odwiedzać ich mogą wyłącznie prawnicy albo rodzina (która mieszka na przykład w Jemenie, Erytrei, Iraku czy też Kamerunie). Czasami udaje się wejść też osobom z organizacji pozarządowych. – Ludzie mają tam zakaz używania telefonów z kamerką, mogą mieć tylko Nokię 105 – opowiada Joanna Sarnecka z Fundacji na Rzecz Kultury „Walizka”, która regularnie jeździ z Podlasia do ośrodka w Przemyślu. Umawia się na spotkania, które trwać mogą wprawdzie do 1,5 godziny, ale czasami po 15 minutach funkcjonariusze mówią, że to już koniec. Podczas widzenia Sarnecka nie może mieć smartfona, więc jeśli uchodźca nie mówi po angielsku, rozmowa w zasadzie nie jest możliwa. Porozumiewają się, rysując coś na kartce, śpiewając piosenki ze swoich krajów, ucząc się języków swych ojczystych. Po co to wszystko? Żeby zamknięty człowiek miał poczucie, że jest dla kogoś ważny. Że ktoś zna jego imię, wie o jego istnieniu.  

– W Przemyślu pewien chłopak z Iraku cierpiał na bezdech nocny – chorobę przewlekłą, która wymaga maski tlenowej zakładanej na noc. Miał oficjalną diagnozę i zalecenia wspomagania tlenem, nie było to jednak respektowane. Ten chłopak mieszkał w 8-osobowym pokoju i każdej nocy miał kilka epizodów duszenia się. Oferowałam, że moja fundacja zorganizuje leczenie. Usłyszałam od administracji ośrodka, że nie ma takiej potrzeby – kontynuuje Sarnecka. – Kiedyś w nocy zadzwonili do mnie jego koledzy z pokoju, mówiąc, że ma szczególnie mocny epizod. Zadzwoniłam po karetkę, do chłopaka na chwilę wpuszczono lekarza. Potem przez jego kolegów przekazano mi wiadomość, że jeśli jeszcze raz zadzwonię po karetkę, chłopak trafi do izolatki i wtedy nikt nie będzie w ogóle wiedział, co się z nim dzieje – dodaje smutno. –  Wobec innego chłopaka, z Sudanu, użyto paralizatora, bo za długo jadł na stołówce. 

Z kolei Urszula Wolfram z Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego regularnie  odwiedza ośrodek zamknięty w Białymstoku: – Nawet krótki pobyt w takim miejscu robi naprawdę duże spustoszenie w psychice tych ludzi. Przede wszystkim są numerami – zamiast imienia i nazwiska mają numer ID. Jeden z uchodźców myślał, że po polsku „k..wa” oznacza „dzień dobry”, bo niektórzy ich tak witają: „k..wa, śniadanie”. 

O gwałcie nie mówi się wprost 

Umieszczenie obcokrajowca w tego typu ośrodku nazywa się detencją administracyjną. Prawnicy zajmujący się prawami człowieka są zgodni: jest ona w Polsce nadużywana. Tym bardziej, że jeśli istnieją podstawy, aby sądzić, że cudzoziemiec w przeszłości doznał przemocy, według prawa polskiego, taka osoba nie powinna nigdy trafić do ośrodka zamkniętego. – Umieszczenie w detencji nie jest karą za przekroczenie granicy w niedozwolonym miejscu. To ma być tylko środek zabezpieczający postępowanie. Czyli jeśli istnieje ryzyko, że ten cudzoziemiec nie będzie współpracował, że się oddali, a dla celu postępowania jest niezbędne, żeby ustalić tożsamość tej osoby, można go zatrzymać. Tyle że prawo przewiduje też mniej dotkliwe sposoby zabezpieczenia takiego postępowania – tak zwane środki alternatywne, na przykład obowiązek zgłaszania się w regularnych odstępach czasu na posterunek policji, zostawienie paszportu lub określonej kwoty pieniężnej w depozycie. W naszej ocenie środki te są jednak stosowane zbyt rzadko, a detencja, choć jest środkiem ostatecznym jako forma pozbawienia wolności, w praktyce orzeczniczej ma pierwszeństwo –– opowiada Katarzyna Przybysławska.   

 – Pobyt w ośrodku detencyjnym nie jest łatwym doświadczeniem – mówi Beata Zadumińska, psychoterapeutka pracującą z ludźmi doświadczającymi traum. Współpracuje również z Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć, to ona szkoliła pracowników Straży Granicznej. – W takich ośrodkach bardzo łatwo jest utracić poczucie elementarnego wpływu na swoje życie. Można to opisać jako bezczasowe utknięcie w sytuacji granicznej: wszystkie możliwości są w grze, na nic nie mamy wpływu, ten stan może trwać i trwać. Taki rodzaj zawieszenia stanowi w sensie psychologicznym jedno z najbardziej uszkadzających zdarzeń, wyzwala on bowiem utrwaloną bezradność, apatię, co dodatkowo pomniejsza zasoby osoby emigranckiej do poradzenia sobie w nowej, często całkowicie nie znanej rzeczywistości.   

Pracownicy Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć przeprowadzili kwerendę 366 akt sądowych z Sądu Rejonowego w Białej Podlaskiej, Przemyślu i Białymstoku, bo właśnie tam trafia wiele spraw dotyczących zatrzymanych cudzoziemców. Co wynikło z tej kwerendy?  Okazało się, że ilość przypadków ludzi, których stan psychofizyczny uzasadnia domniemanie, że byli poddani przemocy, ale i tak zostali umieszczeni w detencji, jest wysoka. Była też ona w wielu przypadkach przedłużana. Nawet z suchych akt sądowych można niekiedy wyczytać, że cudzoziemiec podaje informacje, które powinny co najmniej budzić podejrzenia, że mógł doświadczyć przemocy. Ludzie po traumatycznych przeżyciach często mają zahamowania, by o tym szczegółowo opowiadać, więc identyfikacja ofiar przemocy jest obiektywnie bardzo trudna. Jednak nasze organy mają jednak obowiązek podjęcia wszystkich kroków w celu wyjaśnienia istotnych okoliczności każdej sprawy    – opowiada Przybysławska. Prawnicy z jej organizacji jeżdżą do kilku ośrodków strzeżonych, by udzielać porad prawnych. – Sama miałam sytuację, kiedy kobieta dopiero podczas kolejnego spotkania wyznała, że była wielokrotnie gwałcona. To nie jest informacja, którą się mówi na dzień dobry.  

A nawet jeśli człowiek ciągnący za sobą traumatyczny bagaż z przeszłości trafi już do ośrodka, ktoś powinien zwrócić uwagę, że coś jest nie tak.  Zauważyć, że na przykład budzi się w nocy z krzykiem, boi się innych ludzi, samookalecza się, ma stany lękowe. To wszystko może wskazywać na syndrom stresu pourazowego, na cień traumy – nawet jeśli nie jest opowiedziana słowami. Tyle że w ośrodkach zamkniętych nie ma wystarczającej pomocy psychologicznej. Doświadczył tego Rashid. Uciekł z Czeczenii z żoną i dwojgiem małych dzieci. Miał dokumenty potwierdzające, że w Rosji  był bity przez policję. Z całą rodziną trafił jednak do ośrodka zamkniętego. Rodzic niepokoili się zachowaniem starszego syna, który zaczął rozmawiać sam ze sobą, często płakał bez powodu, stał się nadpobudliwy. Pan Rashid poprosił o spotkanie z psychologiem, by wyjaśnić, co przeszli jako rodzina.  Mało z tego wynikło, bo psycholog tak słabo mówił po rosyjsku, że komunikacja była  faktycznie niemożliwa. Ci ludzie spędziła w zamknięciu prawie pół roku, choć nigdy nie powinni byli być w nim  umieszczeni. 

Ping-pong 

Dara w drogę wyruszył z Iranu razem ze swoim bratem. Obaj są chrześcijanami, uciekli z powodu prześladowań przez islamskich radykałów. Mieli powód, mieli dowody, mieli nadzieję na ochronę międzynarodową w Europie. Przekroczyli granicę białorusko-polską i spotkali Straż Graniczną. Funkcjonariusze nie byli zainteresowani ich historią. Chłopcy zostali po prostu wypchnięci na Białoruś. – Białorusini nie pozwolili nam wracać, kazali iść do Polski. Szliśmy. Polacy nas łapali i wypychali na Białoruś. I tak ciągle. Próbowaliśmy przekraczać granicę 9 razy. Nie rozumieliśmy, co się dzieje – opowiada Dara po angielsku. Nie wie, że aktywiści zajmujący się prawami człowieka, przerzucanie uchodźców z jednego państwa do drugiego nazywają  ludzkim ping-pongiem. Za ósmym razem bracia przeszli lasami wiele kilometrów w głąb Polski i postanowili zgłosić się na policję. – Myśleliśmy, że może policjanci nas wysłuchają, ale oni wezwali Straż Graniczną i znowu znaleźliśmy się po drugiej stronie – kontynuuje Dara. Zaplanowali więc z bratem następnym razem spróbować dostać się do Niemiec z nadzieją, że tam będą mogli opowiedzieć swoją historię. Złapano ich ze sto metrów przed granicą niemiecką i tym razem umieszczono w ośrodku strzeżonym. Najpierw na trzy miesiące. Potem przeniesiono ich do ośrodka następnego. Też spędzili tam trzy miesiące. Potem do kolejnego. I znowu – trzy. W sumie w zamknięciu spędzili 9 miesięcy.  W jednym z ośrodków dowiedzieli się, że prawnik Tomasz Sieniow z Instytutu na Rzecz Państwa Prawa udziela bezpłatnych porad prawnych. Został ich pełnomocnikiem, udało się przenieść obu mężczyzn do ośrodka otwartego, czyli takiego, z którego po prostu można wychodzić. Dziś bracia mają już wszystkie potrzebne dokumenty, by legalnie mieszkać i pracować w Warszawie. Dara zatrudnił się w kebabie, jego brat – w restauracji greckiej. – Jestem inżynierem , w Iranie prowadziłem swój biznes. Tu też chciałbym założyć firmę. Jesienią jadę więc do Łodzi na intensywny kurs języka polskiego. 

Pewien rodzaj happy endu 

Na to, że Tomasz Sieniow zaczął wspierać uchodźców, ogromny wpływ miało spotkanie z czeczeńską kobietą wiele lat temu. – Była to samotna matka z trójką dzieci. Przeszła wiele, ale udało jej się uciec z Rosji. Pracowała w polskiej szkole jako nauczycielka. Niestety zdarzył się wypadek samochodowy i kobieta ta zapadła w śpiączkę. Jej dzieci w tym czasie zniknęły  z ośrodka – po jakimś czasie „odnalazły się”  u krewnych do Belgii. Społeczność czeczeńska początkowo się od niej odwróciła, bo była w aucie z dyrektorem szkoły, a w tej kulturze kobieta nie powinna jeździć samochodem z mężczyzną, który nie jest jej mężem. Przez dziesięć lat odwiedzałem ją w szpitalach, potem w domu pomocy społecznej. Po wypadku była leżąca. Na szczęście nie miała pełnej świadomości tego, co się z nią dzieje. Kiedy się do niej przychodziło, mówiła radośnie: „U mnie wszystko dobrze. Dzieci właśnie tu były”, a tak naprawdę to chyba jej organizm  w ten sposób bronił się przed zupełnie utratą zmysłów z powodu cierpienia i samotności – opowiada Sieniow. I dodaje, że dla niego ta historia ma pewien rodzaj happy endu. – Po dziesięciu latach dzieci – już dorosłe – odnalazły ją i jedno z nich zabrało ją do siebie do Niemiec. Załatwiliśmy wszystkie potrzebne dokumenty. Teraz są razem. 

Fundacja Instytut na rzecz Państwa Prawa jest organizacją pozarządową, której pracownicy udzielają między innymi bezpłatnych porad prawnych cudzoziemcom. Dzięki dotacji z programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy zrealizowała projekt „Migrants have the right to have rights”, czyli migranci mają prawo mieć prawa i pomogła 281 osobom zamkniętym w ośrodkach strzeżonych. Prawnicy reprezentowali cudzoziemców w sądach, próbowali skrócić detencję, a później uzyskać zadośćuczynienie za niesłuszne przetrzymanie, czyli mówiąc potocznie: pozwać Polskę do sądu. – Myślę, że zetknięcie z Polską dla wielu osób ubiegających się o ochronę międzynarodową jest bardzo bolesne. Po wyjściu z ośrodków strzeżonych zazwyczaj nie chcą mieć z naszym krajem nic wspólnego. Mówią: „Polska nas skrzywdziła, Tomasz. Nie jesteśmy w stanie tu zostać” – mówi Sieniow. – Dla nas największym sukcesem było to, że doprowadzaliśmy do tego, że sądy w Lublinie, nadzorujące ośrodek w Białej Podlaskiej, w sytuacji opieszałego działania państwa, zaczęły zwalniać cudzoziemców po trzech miesiącach zatrzymania. To był przełom. 

Według danych Straży Granicznej w roku 2021, kiedy rozpoczął się tak zwany kryzys na granicy polsko-białoruskiej, w ośrodkach strzeżonych była rekordowa liczna osób: 4052. W tym 567 dzieci. – Najtrudniejsze było chyba zmierzenie się z ich płaczem. Do tego cierpienie kobiet w ciąży, poronienia… Przejmujący jest też zawsze widok spacerniaka w Krośnie Odrzańskim– Sieniow się zamyśla i opowiada o kurdyjskiej rodzinie, której usiłował pomóc: – Byli zatrzymani przez pół roku i nie mieli żadnego pojęcia o tym, co Polska z nimi zrobi i jakie mają prawa. Kiedy próbowano ich deportować, matka skoczyła ze schodków samolotu i skręciła nogę. Wrócili do ośrodka i ciągle mówiono im, że czeka ich kolejna deportacja. Nie wiadomo kiedy. Dwunastoletnia córka tych państwa nie wytrzymała i po kilku miesiącach podjęła próbę samobójczą, wieszając się na ręczniku.  Po czym została zabrana do szpitala psychiatrycznego na jeden dzień.  Leżała na korytarzu pod opieką funkcjonariusza straży granicznej, jednak lekarz napisał, że integrowała się z innymi dziećmi i brała udział w zajęciach terapeutycznych – wspomina prawnik.  

Kiedy Sieniowowi udało się doprowadzić do zwolnienia tej rodziny z ośrodka w Białej Podlaskiej, pierwsze co zrobił, to zabrał wszystkie dzieci na lody. Było to dwa lata temu. Teraz rodzina ta mieszka w Londynie. Sieniow odwiedził ich niedawno. Tym razem to oni zaprosili go na kebab. 

Przytulaj, jeśli możesz  

Niechęć i strach przed uchodźcami swoim obywatelom może wszczepić Państwo. Odczłowieczając ludzi, którzy w sposób nielegalny dostają się do Europy. Strasząc nimi. Nazywając „falą”, „zalewem”, „bronią w wojnie hybrydowej”. – Przekraczanie granic w miejscu niedozwolonym jest wbrew przepisom prawa. Tak samo przechodzenie na czerwonym świetle lub parkowanie tam, gdzie jest zakaz. Ale gdyby policja stosowała przemoc fizyczną wobec ludzi, którzy przechodzą przez ulicę w miejscu niedozwolonym, podniósłby się rwetes – mówi Mateusz Krępa piszący doktorat na temat organizacji pomagających migrantom, oraz członek grupy „Badacze i badaczki na granicy”. Na prośbę Stowarzyszenia Interwencji Prawnej napisał tekst „Traktowanie osób migrujących na granicy polsko -białoruskiej jako przemoc systemowa”, który jest częścią raportu „Wyjść z cienia. Wsparcie pokrzywdzonych z nienawiści”finansowanego z programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy.  – Nielegalne przekroczenie granicy nie jest wielką zbrodnią. Politycy jednak wprowadzili taką narrację, że jako państwo znajdujemy się z tego powodu w stanie zagrożenia. Przemoc, którą się stosuje wobec uchodźców – czy to długość detencji, czy sam push-back wobec osób nieuzbrojonych – stała się akceptowalna. Proszę wyobrazić sobie, jak wygląda przepchnięcie kogoś przez granicę… – dodaje.  

W listopadzie ubiegłego roku zarówno Mateusz Krępa, jak i przedstawicielki Stowarzyszenia Interwencji Prawnej opowiadali o tym na konferencji “CSOs at the forefront of refugees support – common challenges and solutions” w Warszawie, podczas której około stu prelegentów z 11 krajów wymieniało się doświadczeniami na temat pracy z uchodźcami i tego, jaka jest sytuacja ludzi w drodze, którzy trafili do ich krajów. 

Jak wygląda pierwsze zetknięcie z Polską? Różnie. Pracownikom organizacji pozarządowych uchodźcy opowiadają zarówno o strażnikach granicznych, którzy oferowali jedzenie i wodę, jak i o tych, którzy zniszczyli im telefony, naśmiewali się, grozili bronią i krzyczeli. Mniej więcej tak jak to można obejrzeć w filmie „Zielona Granica” Agnieszki Holland. – Jako wolontariuszka jeździłam na Podlasie pomagać w ośrodku otwartym. Kiedy jedna z Irakijek dowiedziała się, że nie mam gdzie nocować w Białymstoku, zaproponowała, bym zamieszkała z nią w pokoju. W ośrodku spotkałam kobiety, które przeszły granicę. Nie mogę zapomnieć ich krzyku, ich historii. Jedna z nich była rzucona na druty, miała poszarpane ciało. Ją zabrano do szpitala w Polsce, ale męża i czteroletniego syna wywieziono z powrotem do lasu, na Białoruś. Nie wiedziała, czy żyją, nie miała z nimi kontaktu. Krzyczała z rozpaczy i samotności – opowiada Judyta Sowa. W ośrodku pomagała też kurdyjskiej rodzinie, w której było 5 dzieci i ojciec. Matka nie przeżyła tej drogi. Zmarła w polskim szpitalu, będąc w ciąży z kolejnym dzieckiem. Została pochowana na Podlasiu. – Nawiązałam relację z tą rodziną. Dzieci przychodziły się do mnie przytulać. Najmłodszy, gdy się wtulał, to cały się trząsł, rzucało nim po łóżku. Zapytałam znajomą psycholożkę, co mam robić. Okazało się, że w ten sposób przeżywał traumę związaną z byciem w lesie i śmiercią mamy. I że mi ufa, więc jeśli jestem w stanie to wytrzymać, mogę go tulić dalej. Przychodził więc, trząsł się i tak zasypialiśmy – mówi Sowa. 

Cień 

Nienawiść zaczyna się niewinnie. Na przykład od dowcipu o kolorze skóry, od powielonego stereotypu. – Pozwalamy sobie na żarty, na złośliwości. W ten sposób zakorzenia się niechęć do innego człowieka. A kiedy zaczyna się przemoc? Czy jeden klaps dany dziecku to jeszcze nie, a stłuczenia dziecka na kwaśne jabłko to już tak? A może dopiero za drugim razem? – pyta retorycznie Agnieszka Kwaśniewska-Sadkowska, radczyni prawna ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej.   

Obywatelom Białorusi kontrolerzy biletów w tramwaju kazali „wracać do Łukaszenki”. 

Mężczyzna z Iranu, gdy odpowiedział na ulicy, skąd pochodzi, dostał pięścią w twarz i usłyszał „Irak, Iran, all the Muslim, we will kill you” (Irak, Iran, wszyscy muzułmanie, wszystkich was zabijemy).  

Kobieta w ciąży została pobita i usłyszała, że „ma wypierdalać na Ukrainę”.  

Obywatela Ukrainy uderzono na ulicy w głowę i wciągnięto do pobliskiego lokalu. Ochroniarz zapytał napastnika, o co chodzi. Gdy dostał odpowiedź „to ukraińska kurwa”, przyłączył się do kopania tego człowieka. 

To działo się w Polsce. Każde z tych zdarzeń było aktem przemocy, ale nie tylko. Było przemocą na tle narodowościowym. Innymi słowy, przestępstwem z nienawiści.  

Stowarzyszenie Interwencji Prawnej, Stowarzyszenie Nomada i Stowarzyszenie Homo Faber – organizacje od lat zajmujące się pomocą ludziom w drodze – razem realizowali projekt „Wyjść z cienia. Wsparcie pokrzywdzonych z nienawiści”. Chcieli pomóc obcokrajowcom, którzy doznali w Polsce przemocy, bo są inni. Okazało się jednak, że trudno jest namówić skrzywdzonego człowieka, żeby nie zamiatał przestępstwa pod dywan. – Normalnie do naszego biura cudzoziemcy walą drzwiami i oknami. Wiedzą, że mogą tu uzyskać porady prawne i pomoc związaną z załatwieniem wszelkich dokumentów związanych z pobytem w Polsce – mówi Kwaśniewska-Sadkowska. Była pewna, że kiedy organizacja ogłosi, że chcą reprezentować uchodźców, którzy zostali ofiarami przestępstwa z nienawiści, chętnych będzie równie dużo. Myliła się. Trudno było namówić skrzywdzonych ludzi, by zaufali polskiemu prawu i zgodzili się na rozgrzebanie starych ran, na wyciągnięcie na światło dzienne tego, co zabolało. O przykrych zdarzeniach woleli zapomnieć. Milczeć. – Przekonywaliśmy, że nie warto machać ręką, że trzeba walczyć o swoje. Cudzoziemcy boją się iść na policję z tego samego powodu, z którego zgwałcone kobiety nie chcą zgłaszać gwałtu. Nigdy nie wiadomo, na jakiego funkcjonariusza się trafi. Czy powie, że kobieta jest „sama sobie winna”, czy potraktuje sprawę poważnie. Wspieraliśmy tych ludzi, idąc na przykład razem na komisariat i nie pozwalając, by policjant zlekceważył obcokrajowca. Czasem trzeba było umorzone  sprawy zaskarżyć do sądu. Uprzeć się, tupnąć nogą. Ale przede wszystkim powiedzieć ofierze, że nie zrobiła nic złego – dodaje Kwaśniewska-Sadkowska.  

W ciągu trwania projektu prawnicy przeanalizowali 43 sprawy. Dotyczyły znieważenia, gróźb i pobić. Stworzono statystyki, powstał raport. – Ministerstwo Sprawiedliwości pracuje nad tym, żeby przestępstwa z nienawiści uwypuklić w kodeksie karnym. Dostanie więc nasz dokument. Zresztą tłumaczyliśmy obcokrajowcom, że jeżeli nikt tego nie zgłasza, to potem nie ma procesów i w statystykach nie ma przestępstw ze względu na rasę, religię czy narodowość. Że Polska jest rajem dla cudzoziemców. 

 Trzy lata w drodze  

To nie jest tak, że Polska wszystkim uchodźcom źle się kojarzy i wszyscy chcą o Polsce zapomnieć. Tysiące osób z Ukrainy doświadczyło tu ciepła i serdeczności. – Jak zaczęły przyjeżdżać do nas osoby z Ukrainy,  narracja niektórych mediów była taka, że to są uchodźcy wojenni, aby pokazać, że ci, którzy idą przez las z Białorusi wojenni nie są, czyli są nieprawdziwi. Poszedł więc w świat sygnał, że prawdziwy uchodźca to jest taki, który ucieka z kraju, w którym w danym momencie trwa konflikt zbrojny. A to nie jest prawda – mówi Katarzyna Przybysławska z Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć. Prawo międzynarodowe takiego rozróżnienia nie zna. Wystarczy, że człowiek ma uzasadnioną obawę, że w jego ojczyźnie będzie  prześladowany. – Bardzo często oczywiście jest też tak, że osoba, która jest prześladowana w swoim kraju, jednocześnie boryka się z problemami ekonomicznymi i przyjeżdża do Europy, poszukując ochrony, ale jednocześnie ma nadzieję na poprawę swojego stanu ekonomicznego. To się nie wyklucza – dodaje.  

Czasami jednak bywa tak, że człowiek z krajów bardzo dalekich wędruje przez ileś państw, aż trafia do Polski i stwierdza, że już nie chce dalej iść. Że dobrych ludzi spotkał, że to miejsce wystarczy, choć może są gdzieś lepsze, piękniejsze. – Nie wiedziałem, że dorośli mogą bawić się z dziećmi i że mama może okazywać uczucie. U nas tego nie było – mówi po polsku 20-letni Józef z Afganistanu. Imię wybrał sam i tak chce o sobie myśleć. 

Z domu wyruszył, jak miał 12 lat. Dziecko jeszcze, choć dzieckiem się już nie czuł. – Całe dnie spędzałem z kolegami na ulicy i myślałem, że to normalne. W domu się jadło, spało i modliło. Z mamą nie miałem dobrego kontaktu. Kiedy miałem 11 lat mocno pobiła mnie kablem od odkurzacza. Krzyczała: „wyjedź z domu i nie wracaj”. Wtedy pierwszy raz pomyślałem: „Boże, po co ja żyję? Już nie chcę” – wspomina. 

Jeśli się przychodzi na świat w takim kraju jak Afganistan i chce się z niego wydostać, droga legalna dla większości obywateli jest po prostu niemożliwa. Trzeba więc mieć pieniądze, kontakty do przemytników, znać sieć obejmującą czasem dziesiątki krajów. Józef uparł się, że chce wyruszyć – podobnie jak 9 jego kolegów. Chłopców do Europy wysyłali ich rodziny z nadzieję, że uda im się dotrzeć, znaleźć prace i utrzymywać krewnych w Afganistanie. Ojciec załatwił Józefowi wszystko, ale powiedział: „Na drodze jest głód i śmierć. Pamiętaj: nie dzwoń” – opowiada. Droga do Polski zajęła trzy lata. O tym, że ojciec miał rację, pierwszy raz Józef przekonał się w górach, gdzieś między Pakistanem a Iranem. – Szliśmy przez trzy dni i dwie noce, w wietrze, pyle. W tych warunkach koledzy przestali być kolegami, każdy myślał już tylko o sobie. Kiedy przemytnicy przysłali po nas kilka motorów, okazało się, że brakuje jednego miejsca. Koledzy wsiedli, a mnie zostawili.  

W wieku 16 lat poszedłem do szkoły 

 Ludzie w drodze w czasie wędrówki poznają innych ludzi w podobnej sytuacji. Wymieniają się informacjami, kontaktami. Czasem ktoś podzieli się wodą, ktoś inny każe za nią zapłacić. Ci wolniejsi, pokaleczeni często odstają od grupy, nie mogą dotrzymać kroku i w efekcie zostają w tyle. Józef w górach spotkał takich ludzi. On – samotny 12 letni chłopiec. – Umówiliśmy się, że pojedziemy razem. W cztery osoby wsiedliśmy na jeden motor. Ja siedziałem ostatni. Byłem wyczerpany, oczy same się zamknęły i nawet nie poczułem kiedy włożyłem nogę do łańcucha. Przecięło mi ją aż do kości. Spadłem na ziemię, krew się lała. Kierowca dał mi kopniaka i odjechał z resztą. Spotkałem wtedy człowieka, który zobaczył moją nogę i powiedział: „Chłopie, ty umierasz!” Miał bardzo długi szalik. Pociął go i zabandażował mi nogę. Razem dotarliśmy do Iranu – mówi. Nawiązał kontakt ze swoją rodziną i z siecią przemytniczą. Trafił o lekarza, miał operację. Został w Iranie parę miesięcy. Kiedy noga była już w miarę sprawna, zatrudnił się przy produkcji gipsowych paneli. Następnie przejechał do Turcji i tam też pracował. – Do Bułgarii próbowałem dostać się 15 razy, nie udawało się. Stamtąd mam najgorsze wspomnienia. Bułgarska Straż Graniczna to byli sadyści, szczuli nas psami. Raz kazali nam rozebrać się do majtek, uklęknąć na kolana i podnieść ręce do góry. Wtedy zaczęli razić prądem. Na naszych oczach spalili wszystkie nasze ubrania i plecaki. Deportowali nas do Turcji w samych majtkach. I cały czas się śmieli – kontynuuje opowieść. 

Do Bułgarii trafił dopiero wtedy, kiedy przemytnik przekupił Straż Graniczną, która sama załatwiła bus, którym grupa uchodźców mogła jechać dalej. Później przeniesiono ich do TIRu. – Spędziliśmy tam parę dni, bojąc się poruszyć. Woda skończyła się szybko. Na szczęście miałem ze sobą śrubokręt i taśmę klejącą. Jak padał deszcz – robiłem dziurę w plandece i piliśmy tę wodę. W pewnym momencie poczułem, że już nie wytrzymam, umrę. Rozciąłem plandekę i wyszedłem. Okazało się, że jesteśmy w Terespolu. Nie znałem polskiego. Poszedłem do kierowców na migi błagając o wodę. Pokazywałem na buzię i dostałem dużo wody – piłem, piłem, piłem. Przyjechała wtedy policja, założyli mnie i kolegom kajdanki.   

Ze swoim równolatkiem trafił do rodzinnego domu dziecka niedaleko Lublina. Tomasz Sieniow z Instytutu na Rzecz Państwa Prawa został ich kuratorem, bo byli niepełnoletni. Kiedy kolega Józefa uciekł do Niemiec, ten został w Polsce sam. Nie mówił po angielsku. Matka zastępcza okazała się otwartą kobietą, w swoim domu miała kiedyś czeczeńskie dzieci. Wiedziała, że w komunikacji pomaga uśmiech i samoprzylepne żółte karteczki ze słowami po polsku. Kiedyś poszedł z nią nawet do kościoła. – Nigdy mnie do tego nie namawiała. Powiedziała, że w święto Trzech Króli muzułmanin może przyjść do pana Jezusa. Poszedłem i byłem przerażony, bo te wszystkie obrazy na mnie patrzyły! Co za okropne miejsce – myślałem. Kiedy opowiedziałem o tym wieczorem, mama bardzo się śmiała i wytłumaczyła, że święte obrazy tak są malowane, żeby człowiekowi było łatwiej skupić się na modlitwie – pogodnie opowiada Józef. 

W wieku 16  lat poszedł w Polsce do pierwszej klasy. Na zdjęciach z zakończenia roku dumnie pozuje ze swoimi 7-letnimi kolegami. Dużo się uczył i zamiast do drugiej, trafił od razu do klasy czwartej. Na tym jego edukacja szkolna się zakończyła. Był już pełnoletni i musiał iść do pracy. Koledzy namawiali go wtedy na wyjazd do Niemiec, poszedł więc do mamy zastępczej po radę. Zapytał, czy może być w Polsce całkowicie legalnie i czy jest tu praca. Odpowiedziałam dwa razy tak. 

Został więc. Wynajmuje mieszkanie w Lublinie, ma pracę. Z biologicznymi rodzicami rozmawia raz w tygodniu. Wysyła im pieniądze. Dzieli ich z 5000 kilometrów i z tej odległości ich relacja jest dobra jak nigdy przedtem. Józef swoją mamę zastępczą nazywa po prostu mamą. Ma marzenie: zostać Polakiem. „Tu od mamy dowiedziałem się, czym jest miłość”. 

Projekty „Poprawa identyfikacji cudzoziemskich ofiar tortur i przemocy” Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć,  „Migrants have right to have rights!” Fundacji-Instytut na rzecz Państwa Prawa oraz „Wyjść z cienia. Wsparcie pokrzywdzonych z nienawiści” Stowarzyszenia Interwencji Prawnej zostały zrealizowane z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy finansowanego przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię w ramach Funduszy EOG.

Tekst: Ewa Wołkanowska-Kołodziej

Fot. Anna Liminowicz

Reportaż ukazał się na portalu Onet.pl

W czym możemy Wam pomóc:

Translate »
Content | Menu | Access panel